czwartek, 19 grudnia 2013

Nie do wiary - jestem mamą :D

Jestem mamą.

Nie mogę w to uwierzyć.

Moja córcia to najlepsze co w życiu mnie spotkało. Jeszcze nie doczekałam się spontanicznego uśmiechu, ale mam nadzieję, że już niedługo zobaczę.
Marysia jest wspaniała. Nie mogę się na nią napatrzeć, a czasem przestać całować :)

Zauważam, że kocham ją z każdym dniem coraz bardziej.

Moja mała iskiereczka...





Nie mam za bardzo czasu, żeby tu się rozpisywać, bo ta iskiereczka potrzebuje dużo uwagi, ale mam nadzieję, że kiedyś spokojnie siądę i nadrobię zaległości blogowe.

A z takich przyziemnych rzeczy to ciągle borykam się z kaszlem, na który nic nie można mi poradzić jeśli karmię piersią :(
No i już się pomału kończy połóg, jednak mimo to brzuch mam ciągle wielki i nie wiem czy kiedykolwiek mi opadnie...

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Z noworodka w niemowlaka

No i minął miesiąc :)
Moja córeczka nie jest już noworodkiem tylko niemowlakiem!
Jest cudowna. Czekam na jej pierwszy świadomy uśmiech, choć teraz z mężem cieszymy się każdym uśmiechniętym grymasem. 

Mi kaszel nie minął. Nawet stał się bardziej uporczywy. Podczas kaszlu po prostu się duszę. Nie mogę złapać powietrza przez parę sekund.
Muszę z tym pójść do lekarza, ale chcę zakończyć branie antybiotyków, które mi ostatnio lekarka przepisała, żebym była pewna, że nie pomogły.

Z karmieniem mam trochę problem, bo mam za mało pokarmu i muszę małą dokarmiać sztucznym mlekiem.
A poza tym nie mogę nadal uwierzyć, że jestem mamą.

Marto W. miałaś rację mówiąc, że jak pojawi się dzidziuś to czas będzie zapierdzielał :)
Nawet nie wiem kiedy minął ten miesiąc. 

Pozdrawiam i ślę całuski :*

piątek, 29 listopada 2013

Poród – moja historia


Jak pisałam w ostatnim poście przed porodem miałam zgłosić się w szpitalu w niedzielę 3 listopada. Zgłosiłam się. Wiele z Was miało rację – nic w niedzielę nie zrobiono (ba! Nie zrobiono także przez następne parę dni, ale wszystko po kolei…).
W niedzielę ze dwa zapisy KTG, może trzy. I leżałam sama w sali przedporodowej. Bez telewizora, bez towarzystwa, w samym końcu oddziału. Miałam wrażenie, że leżę w jakiejś umieralni. Położne twierdziły, że dzieci w domu mi nie płaczą, więc poleżeć mogę. Choć same przyznawały, że sala przeznaczona jest na pobyt chwilowy, więc telewizora nie uwzględniono.

Przy przyjęciu rozwarcie na 2 cm, szyjka nie skróciła się zbyt wiele i była twarda (naprawdę szlag mnie trafia jak pomyślę, że mój drugi pobyt w szpitalu był właśnie z powodu krótkiej i miękkiej szyjki! :/ ).
W poniedziałek rano badanie. Rozwarcie takie samo. Twardość szyjki również. Lekarz – ordynator stwierdził, że najlepiej poczekać. Podobno miałam warunki na poród naturalny, ale nie chciał podać oksytocyny, ponieważ stwierdził, że przy twardej szyjce strasznie by mnie bolało i zwijałabym się z bólu, a tego on nie chce.
No więc przeleżałam cały poniedziałek. Mąż dzielnie przy mnie trwał. Na całe szczęście, bez niego bym tam chyba zwariowała. No i badania KTG, na których nie widać było skurczy. Skurczy, których niegdyś tak bardzo się bałam, a wtedy ich pragnęłam. Tak bardzo chciałam mieć już to wszystko za sobą.
Nastał się wtorek. Znowu badanie i znowu rozwarcie na 2 cm. Podobno „luźniejsze” 2 cm, ale jednak za mało. Znowu decyzja, że lepiej poczekać. Znowu KTG, które nie notuje skurczy.

Kolejny dzień na oddziale – środa. Pomału cierpliwość kończy się i mnie i mojemu mężowi. Cały czas 2 cm rozwarcia. Po południu przyjeżdża dziewczyna. Przy przyjęciu ma także rozwarcie na 2 cm, ale całkowity brak szyjki. Lekarz – ordynator powiedział dziewczynie, że dziś urodzi. Gdy rozwarcie miała na 4 cm postanowił przebić jej pęcherz z wodami płodowymi. Po 3 godzinach po tym dziewczyna urodziła. My z mężem słuchając i widząc to wszystko zdenerwowaliśmy się. Mną nikt tak naprawdę nie chciał się zająć. Mój lekarz prowadzący nawet do mnie specjalnie nie zaglądał. Przyszedł mnie zbadać dopiero po rozmowie z moim mężem. Po badaniu stwierdził, że nie widać żadnego postępu i trzeba czekać. Poprosiłam o zrobienie USG, ponieważ byłam bardzo ciekawa jak duża jest Marysia. Bałam się, że może być troszkę za duża (mój lęk wynikał chyba z tego, że wiele osób mi mówiło, że mam duży brzuch).
Zrobiono mi USG. Lekarz prowadzący stwierdził, że strachu nie ma, bo mała nie ma więcej niż 3500 g.
Po badaniu zapytałam go czy coś w mojej sprawie się ruszy. On odpowiedział, że może jutro podadzą mi „kroplóweczkę” z oksytocyną i żebym zapytała o nią lekarza-ordynatora.
Lekarz-ordynator przechadzając się po korytarzu zapytał „jak tam”. Powiedziałam, że lekarz prowadzący wspominał o kroplówce następnego dnia i że kazał mi pogadać o tym. Lekarz-ordynator wyraźnie się zdenerwował. Powiedział: „Jutro podać ci kroplówkę? A on sobie wyjeżdża jutro, więc go nie będzie. To jak się on zajmuje? Wszystko na mojej głowie”. I poszedł.
Po tym wkurzyliśmy się jeszcze bardziej. Ja się popłakałam co potem widział lekarz-ordynator. Później przechodząc  stwierdził, że założy mi dziś na noc cewnik. Uważał, że kroplówka z moją szyjką byłaby zbyt bolesna.  Postanowiliśmy z mężem sprawę oddać w ręce lekarza-ordynatora. Mąż poszedł z nim pogadać „prosząc” o zainteresowanie moją osobą. Słowo prosząc umieściłam w cudzysłowie, ponieważ fundamentem prośby były banknoty.  
Od razu zainteresowanie wzrosło o 400%. Lekarz-ordynator oficjalnie zajął się moja sprawą i odwiedzał mnie chyba co godzinę pytając o samopoczucie.  Wieczorem założono mi cewnik. Nic mnie to nie bolało. W nocy brzuch zaczął mnie pobolewać i pojawiały się lekkie skurcze. Naszym celem było rozwarcie na 4 cm i miękka szyjka, a najlepiej jej brak.
W czwartek z samego rana przyszedł mój nowy lekarz J Powiedział, że mam spacerować, żeby cewnik sam wypadł. W nocy odeszło trochę czopu śluzowego. Pomyślałam: „zaczynamy”. Kiedy rano jak tylko poszłam do łazienki bez żadnego spacerowania cewnik wypadł razem z resztą czopu byłam przekonana, że od porodu dzielą mnie już tylko godziny.
Badanie na „samolocie” i rozwarcie 4 cm. Szyjka miększa, ale dalej zbyt twarda. Zalecono mi dużo spaceru. Chodziłam więc cały czas. Lekarz powiedział, że lepiej poczekać na rozwój wydarzeń, że mam warunki do porodu naturalnego, że casarka to wcale nie taka dobra, bo potem się zrosty robią i takie tam.
Wiecie co było najgorsze i co budziło najwięcej kontrowersji???
Mój termin porodu.
Pielęgniarki dziwiły się co ja robię w ogóle na porodówce skoro mam termin na 15 listopada. Nie zawsze miałam siłę tłumaczyć, że tamta ostatnia miesiączka była spóźniona o 11 dni. A poza tym poszłam do szpitala, bo lekarz dał mi skierowanie, a nie z powodu mojego „widzi mi się”. Pielęgniarki dawały mi odczuć, że nie powinnam tam być. Nie stroniły od komentarzy, że „biologii nie da się oszukać”, że „natura wie co robi”. To samo twierdziła jedna z lekarek. Ona badając mnie także twierdziła, że powinnam poczekać, bo na poród po prostu przyjdzie czas. To mówiła lekarka, która de facto ma na sumieniu śmierć noworodka, ponieważ pozwoliła swojej pacjentce przenosić ciążę. Jednak one wszystkie robiły mi wodę z mózgu. Stresu dodawał również zbliżający się termin laparoskopii mojego męża, a tak bardzo chcieliśmy, żeby był przy mnie podczas porodu.
Jednak lekarz-ordynator twierdził, że na dzidziusia jest już czas i że muszę urodzić jeszcze w tym tygodniu. W czwartek  wieczorem podczas badania lekarz stwierdził, że jeśli nie będzie postępu do jutra rana to chyba on zdecyduje się zrobić mi cesarkę. Powiedział, że rano się okaże.
No i piątek rano. Badanie i okazuje się, że nadal jest 4 cm. Lekarz-ordynator powiedział, że chyba zdecyduje się na cesarskie cięcie. Pytałam czy nie mógłby mi przebić pęcherza z wodami płodowymi. Powiedział, że mógłby, ale jest mu bardzo trudno ocenić jak po tym się wszystko potoczy i że nie jest pewien czy nie będę się za bardzo męczyć. Pomyślał chwilę i stwierdził, że jednak będzie cesarka, że wydaje się jemu, że to będzie dla mnie najlepsze wyjście. Powiedziałam, że mu ufam i że niech się dzieje jak każe.
Oczywiście popłakałam się, że nie dowiem się co to poród naturalny i ze stresu w sumie też.
Przyszedł mąż. Pocieszał mnie, że to będzie najlepsze rozwiązanie.
Potem lewatywa, założenie cewnika, wywiad z anestezjologiem, przebranie się w zieloną koszulkę i ogromny strach.
Wszystko działo się bardzo szybko.
Jeszcze leżałam pod KTG, kiedy przyszła po mnie pani anestezjolog z jakąś inną kobietą i kazały mi iść z nimi.
Wzięłam głęboki oddech i poszłam. Dostałam jakiś drgawek, podobno ze stresu, a mnie wydawało się, że strasznie mi zimno.
Znieczulenie podpajęczynówkowe, czyli od piersi w dół miałam nie czuć bólu. Tak było. Myślałam, że w ogóle nie będę czuła nóg, ale czułam dotyk, ale bólu nie. Muszę przyznać, że pani anestezjolog trafiła mi się zajebista. Cały czas mnie zagadywała, uśmiechała się do mnie, głaskała po włosach.
Czułam jak rozciągają mi skórę na brzuchu. Czułam jak odpłynęły wody. Bardzo szybko usłyszałam płacz Marysi. Matko jakie to było wspaniałe uczucie. Potem zapytałam pani anestezjolog ile Marysia ma punktów, ona od razu poszła zczaić, przyszła i powiedziała, że 10 i że jest piękna. A za chwilę po prostu po nią poszła, żeby mi ją pokazać. Przybliżyła ją do mnie tak, żebym mogła ją pocałować. Strasznie się wzruszyłam i oczywiście popłakałam.
Wszystko trwało naprawdę krótko. Pamiętam słowa lekarza-ordynatora: „dziękuję” i wiedziałam, że już koniec.
Potem przewieźli mnie na salę i więcej to już nie ma co opowiadać, no może tylko tyle, że następnego dnia kazali mi wstać. Kiedy wstałam czułam tak potworny ból jak jeszcze nigdy w życiu. Ból był cały czas, tyle że im więcej chodziłam tym był mniejszy.
To tyle o porodzie i o długiej drodze do niego. Pozdrawiam i podziwiam wszystkich, którzy wytrwale przeczytali do końca :*

niedziela, 24 listopada 2013

Co na grypę dla matki karmiącej?

Znowu jeszcze nie wpis o porodzie, ponieważ ten "się pisze" jeszcze :) Już wyszło trochę dużo do poczytania i nie wiem czy któraś z Was da radę wytrwać do końca... ;) Dopiszę jeszcze kilka zdań i zamieszczę wpis na dniach.

A teraz mam palącą sprawę. Od tygodnia męczy mnie straszny kaszel i do tego dochodzi lekka gorączka i dreszcze, czyli typowe objawy przeziębienia. Położna kazała brać oscillococcinum i pić syrop prawoślazowy ewentualnie paracetamol. Tak robiłam, ale nie pomogło za wiele. 
Kaszel mam wstrząsający i może to głupie, ale boję się, że mi się rana w brzuchu "rozejdzie"od tego kaszlu...

Mam problemy z zasypianiem, bo kaszlę non stop. Czuję się fatalnie, jakby mnie coś połknęło, przeżuło i wypluło :(

Ja to mam szczęście, że musiało mnie to spotkać 2 tyg. po operacji :/

No i mam pytanie do Was znowu moje drogie "wyrocznie". Karmię piersią i nie wiem co można jeszcze brać. Jak Wy się ratowałyście w takich sytuacjach?

Pozdrawiam serdecznie i z góry dziękuję :*

środa, 20 listopada 2013

Ile trwa krwawienie po cesarce?

Hej Dziewczyny.

Jeszcze nie opiszę porodu i wszystkiego co z nim związane, bo dużo mam do opowiedzenia, a czasu narazie mało ;/

Mam problem. 

Od wczoraj wieczora nie mam już krwawienia i niepokoję się tym faktem.
Dlatego chciałabym Was zapytać jak to było u Was? Szczególnie interesują mnie wypowiedzi kobiet po cesarskim cięciu. 
Wychodzi na to, że krwawienie miałam 11 dni. Czy to nie za krótko? Czy coś jest nie tak? 
Na kontrolę wybieram się dopiero we wtorek, ale nie wiem czy w tej sytuacji nie powinnam iść wcześniej...

Z góry dziękuję za odpowiedzi.

Dziękuję też za komentarze pod ostatnim wpisem :) Bardzo mi miło. Razem z Marysią za komplementy dziękujemy :*

piątek, 15 listopada 2013

Żyjemy! Żyjemy! :)

Kochane moje Dziewczyny!

Od "tamtej" niedzieli minęło dużo czasu. Wywoływanie porodu, a raczej próby wywoływania zaczęły się dopiero w środę przez umieszczenie cewnika. Nic większego się nie działo i lekarz podjął decyzję o cięciu cesarskim. 
Tym sposobem Marysia przyszła na świat w piątek o 10 30. Ważyła 3000 g i mierzyła 52 cm.
Kiedyś dokładnie wszystko opiszę. Ze szpitala wyszłyśmy we wtorek. Ból po cesarce niemiłosierny. Teraz też nie czuję się jeszcze rewelacyjnie, ale z każdym dniem jest lepiej. 

A teraz Kochane Panie przedstawiam Wam Marysię :D



środa, 30 października 2013

W niedzielę urodzę

Wczoraj była wizyta u gina. Wysłał mnie na KTG. 
Porodu nie widać.
Powiedział, że jeśli nie urodzę sama do niedzieli to mam przyjść w południe i poród mi wywołają.

Jestem pełna obaw. 
Wszystko przez te widełki dwutygodniowe. 
Lekarz twierdzi, że jestem w 39/40 tygodniu. Według tej daty termin porodu przypada na czwartek (jutro!!!).
Ale jeśli się myli (on i ja) to jestem w 37/38, a według tej daty powinnam rodzić 15 listopada.

Zalety wywołanego w niedzielę porodu:
- jeśli faktycznie jestem prawie w 40 tyg. to lepiej chyba dla małej, aby urodziła się wczesniej;
- mąż będzie przy mnie, bo 12 listopada jedzie do szpitala 100 km od naszego miejsca zamieszkania na laporoskopie podwójnej przepukliny udowej;
- będę miała Marysię za dosłownie chwilkę!


A teraz wady:
- jeśli jestem w 37/38 tyg. ciąży to boję się czy nie zaszkodzi taki wywoływany poród mojemu dziecku i czy tak samo zadziała na mnie substancja wywołująca jak na ciężarną w przenoszonej ciąży (naprawdę nie mam pojęcia czy jest jakaś różnica);
- boję się porodu wywoływanego :( chociaż znam dwie dziewczyny, który takowy miały i poszło w miarę "gładko";

Wiecie w tym całym amoku nie powiedziałam swojemu lekarzowi, że 7 lutego robiłam badanie krwi i na pewno nie byłam wtedy w ciąży (on podejrzewa, że miesiączka, która pojawiła się 8 lutego mogła nie być "prawdziwą" miesiączką tylko krwawieniem, które zdarza się w ciąży). Jednak nic nie zmienia faktu, że ta miesiączka była opóźniona o 11 dni, więc i dni płodne musiały być w innym terminie niż byłyby jakby 8 lutego był okres o czasie. 
No i pamiętam dokładnie kiedy poczułam ruchy. Gin mówi, że po tych ruchach też widać, że ciąża jest starsza niż jakbyśmy liczyli od ostatniej miesiączki.

Nie wiem.

Od połowy ciąży martwię się tym terminem. No i właśnie się tego obawiałam. Wiedziałam, że albo będę narażona na wywołanie porodu za wcześnie albo za późno. Gdyby liczył od ostatniego okresu martwiłabym się tak samo (wtedy o to, że za bardzo przenoszę ciążę).
Ale i tak szybko podejmuje się tutaj wywołania. W czwartek termin a on w niedzielę już chce, żebym przyszła (chciał, żebym położyła się do szpitala 2 listopada, ale ze względu na święto w tym dniu poprosiłam o 3).

Problem rozwiązałby samoistny poród. Od wczoraj próbujemy z mężem "pospieszyć" Marysię, ale póki co nic się nie dzieje. Zjadłam też wczoraj chyba najostrzejszą pizzę na świecie ;) i też nic :(
Poszłabym na długi spacer, ale pada :( 

K*rwa. Nie wiem co mam robić, co myśleć, jak się nastawić. 
Trzeba było się kochać z mężem raz w miesiącu, wtedy na bank wiedziałabym kiedy doszło do zapłodnienia...

:(

sobota, 26 października 2013

Kiedy ten poród?

Nie mam sił.
Choć ostatnie dwa dni i tak są w miarę. Dziś był nawet krótki spacer. Ostatnio nie bardzo na to mogę sobie pozwolić. Przez ostatnie kilka dni nawet nie miałam siły siedzieć przy kompie. Szybko się męczę i zniechęcam.
Mózg mnie zawodzi. Wygaduję rożne nielogiczne głupoty. "Nielogiczne głupoty"... O matko.
Dobrze, że za często tu ostatnio nie piszę, bo byście mnie wzięły za całkowicie głupią babę ;)

Noce coraz bardziej masakryczne.
Lęk przed porodem coraz większy.

Zaczynamy 39 tydzień.
Kuźwa, jak mała sama nie wyjdzie to mi przecież poród wywołają!

Kurdę. Dziewczyny - matki pytanie do Was: jak Wy dałyście radę? W sensie urodzić...



Żeby już "nielogicznych głupot" nie wypisywać to wstawiam swoje zdjęcie z dzisiejszego spaceru z bohaterką drugiego planu - moją sunią (o której już kiedyś co nieco wspominałam).


piątek, 18 października 2013

Poród. Czy to już?

Nie nie, nie rodzę :) Teraz nie rodzę, ale to może się zmienić... :D

Zaczynamy 38 tydzień. Teraz to chyba cały czas będę się zastanawiać przy każdym ciągnięciu i twardnieniu brzucha "czy to już?"...

Jak do tej pory nie miałam żadnego przeczucia, że to może będzie dziś. Po raz pierwszy dziś przyszła mi do głowy taka myśl. Nic mnie nie boli, nie mam skurczy, nie odeszły mi wody ani nawet czop. Ale jakoś dziwnie się czuję... Wcześniej godzinę chodziłam po pokoju, bo nie mogłam usiedzieć w miejscu. Trochę mnie ciągnie brzuch i jest twardy. Czasami mnie coś zakłuje w dole brzucha, ale to chyba Marysia się przeciąga...
No nie wiem. Nastawienie w tym momencie mam takie, że mogę iść na porodówkę :) Chociaż nie wiem czy odwaga nie odeszła by ze mnie wraz z wodami płodowymi ;) ...

No zobaczymy. 

Po ostatniej wizycie u gina we wtorek dowiedziałam się, że: "Jeszcze ze 2 tygodnie powinna posiedzieć". Paczta się, tak to miałam krótką szyjkę wg niego i już byłam tuż tuż, a teraz się nie spieszy... Eh...
A wkurzył mnie na wizycie. To moja pierwsza ciąża, więc mam mnóstwo pytań dotyczących porodu. Kiedy mu je zadawałam odpowiadał krótko i w ogóle powiedział, że nie ma bardzo czasu, bo zaraz musi iść na porodówkę. Zajebiście. Dobrze, że mam internet i książki o ciąży, bo od swojego lekarza bym się prawie nic nie dowiedziała co i jak. Szkoda mi już nerwów, żeby pisać o lekarzach. Mam nadzieję, że położne będą fajniejsze...

Dziwne, bo od ostatniej wizyty nie tylko nic nie przytyłam, ale schudłam pół kilo.
Obrączki nie noszę, bo po ostatnim założeniu musiałam ją ściągać z pomocą mydła.

No nic, czekamy. Czy to będzie dziś? Czy rozpoznam, że to już właściwe skurcze? Czy w odpowiednim momencie pojadę do szpitala? Nie wiem. Czas pokaże.
Jakby co to trzymajcie kciuki :)

poniedziałek, 14 października 2013

Trudne jest życie z ciężarną kobietą

Podobno. Chociaż mój mąż na pewno tak twierdzi ;)

To już 37 tydzień. Siły już nie te niestety. Grzybobranie odeszło w odstawkę. Ostatnio mój spacer po lesie wyglądał tak, że robiło mi się słabo, przysiadałam na pieńkach, na zmianę było mi gorąco i zimno, a kroki moje były naprawdę małe i długo mi w ogóle schodziło z przejściem małego odcinka. Szkoda, bo tak strasznie lubię chodzić po lesie... i trafiać na prawdziwki ;)

Noce też stają się trudne. Przekręcam się z boku na bok z niemałym wysiłkiem, stękam przy tym i sapie jak podczas innej czynności, de facto takiej, która umożliwiła noszenie owego brzuszka ;) 
Nie wiem jak to się dzieje, ale koniec tygodnia jest najgorszy, a szczególnie niedzielne wieczory. Chyba uświadamiam sobie, że minął kolejny tydzień, a więc i do porodu coraz bliżej. Podobno podczas takiego wieczoru robię się nieznośna i "gęgam"... :)

Określenie, że gęgam po raz pierwszy zostało użyte przez moją kochaniutką siostrzyczkę, która w obronie szwagra, kiedy się kłóciliśmy (a raczej ja udowadniałam swoje racje) powiedziała: "Ale ty gęgasz". Słowo to przyjęło się natychmiast do zbioru słów używanych przez mojego męża :) Siostrzyczko jak to czytasz to chciałabym Ci z tego miejsca za to serdecznie podziękować ;P 
Już widzę jak odpowiadasz z zadowoleniem "nie ma za co" :D

No więc jestem nieznośna i gęgam. Nie wiem czemu, ale faktycznie wczoraj odczuwałam potrzebę "zaczepiania" swojego męża. Kurczę, bo se pomyślałam: "Taki to ma dobrze! Czeka sobie na dzidziusia, leży bezstresowo na kanapie i ogląda telewizję jakby nigdy nic. A ja tu zaraz będę rodzić! Kiedy to będzie? Jaki to ból? Czy wszystko się uda? No i tak ciężko mi teraz. Ciężko mi chodzić, ciężko mi leżeć. Zgagi, zatwardzenia, mdłości, zasłabnięcia! Wszystko to mam w pakiecie, a on? A on se leży i uśmiecha się do mnie nie mając pojęcia co myślę w danej chwili."
No i żeby mu te myśli przybliżyć to zaczynam gęgać. A on co robi? Idzie wcześniej spać. Toż to cwaniak. I co tu robić jak nie ma komu pomamrać ociupinkę nawet?... To poszłam spać i ja, a dziś póki co jest ok :)

czwartek, 10 października 2013

W oczekiwaniu na... dzidziusia...

Początkowo tytuł posta miał brzmieć: "W oczekiwaniu na ból". Jednak pomyślałam sobie, że takie podejście jest złe.
Codziennie poświęcałam godziny na czytanie w internecie jak poród przeżywały inne kobiety. Teraz, kiedy niebawem zacznie się 37 tydzień każda godzina może być godziną "zero".

Najgorsze, że zaczęłam myśleć coraz bardziej o bólu. Kiedy się zacznie, jaki będzie, czy wytrzymam. Jednak wyczytałam w mądrej książce, że skupianie się na samym bólu jeszcze bardziej go spotęguje. Muszę myśleć o bólu jako o środku do celu. Dzięki temu, że pojawią się skurcze i ból to Marysia będzie mogła wyjść na świat, a przecież to jest dla mnie najważniejsze.

Muszę czekać na dziecko, a nie na ból.
Jednak myśli o nim trudno wyplewić :( Czasem w nocy podczas przekręcania się z jednego boku na drugi łapie mnie taki mocny kłujący ból nisko w dole brzucha. Wtedy dopadają mnie wątpliwości. Jeśli taki krótkotrwały ból sprawia, że stękam i szybko wstaję, żeby pozycję zmienić to co dopiero mówić o przeciskaniu dziecka przez krocze!

Mówią mi: "Nie myśl o tym" i "Za dużo myślisz". Taa... To już słyszałam 10 milionów razy w ciągu swojego życia. Na ile umiem to odpuszczam, ale ja chyba nie potrafię tak sobie "nie myśleć" na zawołanie.

Szwagierka też ostatnio się dziwiła, bo zastanawiałam się nad tym jaką brać koszulę nocną do szpitala, jedno czy dwuczęściową. Zaczęłam gdybać, że jak będę czuła się dobrze (tak jak ona) to dwuczęściowa ze spodniami jest lepsza, ale przecież mogę się czuć o wiele gorzej, albo mieć cesarkę to wtedy mogę nie mieć tyle siły na ściąganie i podciąganie spodni. Ona się dziwiła, że ja w ogóle myślę o takich rzeczach jak koszula i że tyle scenariuszy biorę pod uwagę. Powiedziała mi też, że ona nie czytała za wiele, a już na pewno nie tak jak ja wyszukując w internecie różne informacje. Ale mi to pomaga. Ostatnio zauważyłam u siebie gęstszą i obfitszą wydzielinę na wkładce higienicznej o lekkim zabarwieniu w kolorze jasno czerwonym. Zaczęłam się zastanawiać czy to jest ten czop śluzowy. A więc schemat jak zawsze: komputer włącz -> wujek google-> czop śluzowy. Zaskoczona byłam, bo wyświetliły się nawet zdjęcia tego czopa! Mi by chyba do głowy nie przyszło, żeby go fotografować (no bo do cholery po co???), ale na szczęście komuś przyszło. Po obejrzeniu tych zdjęć wiedziałam już, że u mnie to nie jest czop. Uspokoiłam się. Szukanie informacji budzi we mnie lęk, ale jednak bardziej uspokaja, dlatego nie zamierzam z tego rezygnować. Chcę wiedzieć co ze mną będzie się działo lub co może się stać.

Dni strasznie szybko mi mijają. Z całego dnia pamiętam dwie rzeczy: 1- pobudka i wstanie rano z łóżka i 2- pójście spać. W zasadzie ja tylko wstaję i idę spać. Dni lecą. Coraz bliżej do porodu. Chyba to czekanie mimo wszystko też na ból jest najgorsze. Zawsze czekanie jest najgorsze, na maturę, na obronę pracy dyplomowej, na rozmowę kwalifikacyjną. Ale o czekaniu to może kiedyś posta napiszę odrębnego. 
A póki co - czekam.
Na dziecko.

niedziela, 6 października 2013

Rozdrażnienie, zdenerwowanie, konflikty z mężem, czyli 36 tydzień ciąży i... ostatnia prosta?

W zasadzie więcej niż napisałam w tytule mówić nie trzeba. 
Wczorajszy dzień był pod względem rozdrażnienia i ogólnego w*urwienia najgorszy. Wszystko w sumie kręciło się wokół jednej sytuacji, a raczej czegoś co mąż zrobił a moim zdaniem nie powinien. To co zrobił świadczyło o tym i upewniło mnie, że on nie zdaje sobie chyba sprawy z tego, że ja noszę pod sercem nowego człowieka, który naprawdę już niedługo pojawi się w naszym życiu i wypełni je po brzegi.

Nosiłam w sobie ze dwa dni te myśli, aż wczoraj wybuchłam. Nie sama z siebie tylko zmusił mnie do wybuchnięcia mój kochany mąż pytaniami: "Co się dzieje?" i "co ci jest?". No to mu powiedziałam. 

Główne zarzuty dla oskarżonego męża postawione przez prokuratora żonę brzmiały następująco:
- brak zainteresowania brzuchem (brak dotyku, brak rozmów z dzieckiem, które już jest na tyle wykształcone, że słyszy co się do niego mówi);
- brak zainteresowania okresem ciąży;
- brak zainteresowania samopoczuciem żony;
- brak wiedzy na temat porodu (tzn. nie wymagam, żeby umiał odebrać dziecko, ale miło by było jakby wiedział, kiedy będzie trzeba jechać do szpitala);
- brak orientacji co nam jeszcze jest potrzebne dla dziecka, czego brakuje a co już posiadamy;
- nieprzygotowanie oraz nie zorientowanie się, czy wózek i łóżeczko nie potrzebują jakiegoś "dopieszczenia", (ponieważ mamy te rzeczy po córeczce mojej siostry, która ma dziś 3 latka, więc nawet już siostra nie pamięta czy coś tam naprawy nie potrzebuje);
- brak chęci wicia gniazdka dla dzidziuśka.
To były główne zarzuty.
Oczywiście oskarżony tłumaczył się, że to nie jest tak do końca jak ja myślę, że "źle czuję". To jest niezłe :) Ja mówię, że to i tamto i że "tak się czuję" a on: "To źle się czujesz". Eh...

Wyrzuciłam z siebie wszystko co mi na duszy ciążyło. Oczywiście podniesionym tonem (no bo jak się tu kłócić inaczej?), a za ścianą teściowa... No cóż, warunki do kłótni żadne, ale nie obchodziło mnie to za bardzo.

Pokłóciliśmy się, wypłakałam się i to porządnie no i mi trochę przeszło. Jednak zauważyłam, że zazwyczaj po takiej kłótni (kiedy i tak wychodzi na moje ;P) jakoś szybciej przychodziła ulga, a wczoraj długo mnie trzymało. Zresztą tego dnia denerwowali mnie też inni. Chyba wszyscy. I chyba wszystko.

Czy to normalne? 
Zaczęłam czytać, że jak 36 tydzień to i rozdrażnienie może być.
Zresztą płacząc wydukałam też do męża, że naprawdę boję się tego porodu, że jest mi ciężko też z tym brzuchem, że w nocy się nie wysypiam... Może troszkę zrozumiał po naszej oczyszczającej kłótni. Dziś rano czytał w internecie o paru rzeczach związanych z ciążą i porodem, ale obawiam się, że mu i to krótkie zainteresowanie przejdzie :( A szkoda, bo tak jak mu mówiłam tak naprawdę mam tylko jego, tylko na niego mogę liczyć, tylko jemu wszystko powiedzieć, tylko on jest tak blisko. To dlatego tyle od niego oczekuję. Chociaż, naprawdę to jest "aż" tyle? Czy ja wymagam za dużo? 

Na wszelki wypadek od wczoraj piję meliskę przed snem (nawet pomaga), może wnerwienie nie będzie takie dotkliwe. Zauważyłam też, że różnie się czuję każdego dnia. Jednego chodzę po lesie ponad 4 godziny i oprócz stóp nie boli mnie nic i czuję się świetnie, a czasem (jak dziś) już na wstępie spaceru czuję się zmęczona. Poza tym wiecie, że z pozycji leżącej na plecach nie mogę sama wstać? :/ 
No i oczywiście problemy z założeniem skarpetek, butów, że o obcinaniu paznokci u stóp nie wspomnę ;/

Trochę mnie męczy już ta ciąża. A z drugiej strony, boję się tego co będzie...

Niby nic dodać do tytułu posta, a jednak się nazbierało ;)

Najważniejsze, że dziś się nie kłócimy i prawdopodobnie zaśniemy w przyjaznej atmosferze :) Mam nadzieję, że tak będzie...

czwartek, 3 października 2013

Czy mój poród będzie podobny do porodu mojej mamy?

No właśnie. 
Zetknęłam się z takimi opiniami, że córka rodzi podobnie jak matka. Nie ucieszyło mnie to za bardzo, bo moja mama rodziła dość długo mnie oraz moje rodzeństwo (mnie najdłużej ;/ ) o czym ostatnio z delikatnymi wyrzutami mnie poinformowała ;)
Również jeśli chodzi o wagę po urodzeniu, podobno rodzi się dziecko o podobnej wadze jaką samemu się miało zaraz po przyjściu na świat... Co również pocieszające nie jest, ponieważ ja i rodzeństwo mieliśmy ponad 4 kg. 

Zaniepokojona takimi doniesieniami postanowiłam przeszukać forumy internetowe, żeby zobaczyć czy faktycznie w większości przypadków to się sprawdza. Dlatego także piszę na ten temat post, aby poznać Wasze doświadczenie w tym zakresie i Wasze zdanie.

Po przeszperaniu neta na ten temat przeczytałam, że na szczęście w większości przypadków porody córek różniły się jednak od ich matek. Z wagą także bywa różnie.

Zbieram też informacje na temat bóli porodowych oraz przebiegu porodu. Zauważyłam, że te kobiety które same sobie powiedziały "Nie ma bata szybko urodzę" to im się to udało. Pomału zaczynam sobie wbijać do głowy, że u mnie też tak będzie, chociaż... 
No właśnie, bo z pozytywnym myśleniem to jest tak, że rozczarowanie jest potem duże jak coś nie pójdzie po naszej pozytywnej myśli... No i nie wiem, czy nastawić się na "masakrę piłą mechaniczną" (choć gorącą nadzieję mam, że piły mechanicznej to jednak na porodówce nie używają ;P) czy raczej na szybkie "ciach pach"...

A Wy jak radzicie?... I jak to z Wami było?... 
Z góry dzięki za odp :*

wtorek, 1 października 2013

Zostałam (z)nominowana :)

Dziękuję za nominacje, które dostałam od http://malego-misia-mama.blogspot.com oraz http://filipiamama.blogspot.com. Jako pierwsza nominowała mnie właścicielka bloga: http://fistaszkowy.blogspot.com, dlatego myślę, że będzie najlepiej kiedy na jej pytania odpowiem :)

Za nominację do Liebster Award bardzo dziękuję :*

Nominację do Liebster Award otrzymuje się od innego blogera w ramach uznania za "dobrze wykonaną robotę". Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, dlatego też daje możliwość ich rozpowszechniania. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która "Cię" nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań, Nie wolno nominować bloga, który "Cię" nominował.

A oto pytania od Marty Pater wraz z moimi odpowiedziami:

  •     Dom to dla mnie... szczęście
  •     Jestem szczęśliwa, gdy... mój mąż jest blisko
  •     Co robię dla siebie? piszę bloga :)
  •     Wkurza mnie... niesprawiedliwość
  •     Czasem chciałabym... uciec gdzieś
  •     Czego słucham? obecnie Sade
  •     W ludziach cenię... szczerość
  •     Chciałabym zajmować się zawodowo... pomaganiem innym
  •     Kiedy mam natchnienie do pisania? piszę post na bloga
  •     Męczy mnie... katar ;/
  •     Uwielbiam... śpiewać

To raczej wbrew zasadom nominować te blogi, które mnie nominowały, jednakowoż odpowiedziałam na nominację Marty Pater, więc uważam, że inne blogi mogę nominować, tym bardziej, że zaglądam na nie obowiązkowo.
Gdy już włączę komputer i jestem w necie to nie wyobrażam sobie nie zajrzeć do:

  •     http://malego-misia-mama.blogspot.com
  •     http://mama2c.blogspot.com
  •     http://aleksander-odkrywa.blogspot.com
  •     http://coraz-wiekszy-brzuszek.blogspot.com

Zaglądam również do:

  •     http://panifanaberia.blogspot.com
  •     http://filipiamama.blogspot.com
  •     http://kobietablogujaca.blogspot.com
  •     http://rozmowyzm.blox.pl/html
  •     http://marny-puch.blogspot.com
  •     http://mamania1.blogspot.com
  •     http://makuszki.blogspot.com/
    
A oto moje pytania:

1. Kiedy jestem smutna to...

2. Jestem jak...

3. Najbardziej w sobie lubię...

4. Moja największa zaleta to...

5. Boję się...

6. Uspokaja mnie...

7. Jestem zaje*ista, ponieważ... :)

8. Najbardziej w jesieni lubię...

9. Jakim rodzajem alkoholu zazwyczaj się upajam? :)

10. Cieszę się jak dziecko, gdy...

11. Najczęściej rozśmiesza mnie...

czwartek, 26 września 2013

Wczoraj przeżyłam koszmar... :(

Wybraliśmy się wczoraj na grzyby. Ja, mój mąż i moja teściowa. Ach! No i oczywiście moja sunia (to bardzo ważne, bo koszmar dotyczył jej psiej osóbki).

Nie zapędzaliśmy się w las tylko szliśmy drogą. Akurat ten las jest dziwny, bo momentami drzewa rosną bardzo gęsto, że staje się ciemno a potem rozjaśnia się, gdzie drzewa rosną w większych odstępach.
Zresztą ja nigdy nie wchodzę w chaszcze, bo nienawidzę i boję się pająków, a tych jest teraz pełno. Ja zawsze idę sobie na spokojnie drogą. Czasami mój mąż zapuszcza się bardziej. 
Zachowanie naszej suczki jest takie, że idzie sobie zazwyczaj przy mężu i od czasu do czasu przylatuje do mnie. Cała wędrówka do lasu dla naszego psa to trasa od męża do mnie i ode mnie do męża (dzięki temu pies pokonuje naprawdę sporo km...). 
Na zawołanie zawsze przylatuje. Ogólnie nasza suczka jest bardzo posłuszna. 

Ja jestem psia mama oraz nadwrażliwiec.
Zresztą razem z mężem traktujemy swoją pupilkę jak członka rodziny. Mamy ją jakieś 6 lat i trzeba przyznać, że przelaliśmy na nią uczucia rodzicielskie... Jest naszą przytulanką, pupilkiem, a nawet dzieckiem.
Zarówno ja jak i mój mąż darzymy ją ogromnym uczuciem. Nie moglibyśmy patrzeć na jej krzywdę (co często wykorzystuje robiąc "oczka kota ze Shreka", kiedy tylko nadchodzi pora kąpieli czy obcinania pazurów).

Ja jestem nie tylko nadwrażliwiec, ale i panikara. Oprócz tego, gdy dzieje się krzywda komuś z bliskich to wtedy ograniczenia dla mnie znikają i jestem w stanie zrobić wszystko dla kogoś kogo kocham.

Wczoraj przeżyłam traumę. Po raz pierwszy w życiu na moje i męża zawołanie suczka się nie pojawiła przy nodze. Zgubiła się! Uciekła!
Kiedy tylko upewniłam się, że nie ma jej przy mężu od razu rzuciłam grzyby i poleciałam jej szukać. Najgorsze, że usłyszałam jej delikatny pisk. "Coś ją zagryza" - pomyślałam i rzuciłam się w chaszcze (w które normalnie nigdy bym nie weszła) i zaczęłam jej szukać. Wołałam ją jak tylko najgłośniej umiałam. Kiedy się nie odzywała ani nie przybiegała moje wołanie zamieniało się w przeraźliwy krzyk. Przedzierałam się przez krzaki płacząc i wołając moją sunię. W głowie miałam najgorszy z możliwych scenariuszy. Pomyślałam, że jeśli ją coś (jakieś dzikie zwierzę) napadło to ja je spłoszę, a pogryzioną psinkę zawiozę szybko do weterynarza. Biegłam na oślep, a raczej szłam stawiając wielkie kroki, bo przez te krzaczory nie dało rady łatwo się przedrzeć. Nie straszne stały mi się w momencie pająki i inne świństwa. 
Mój mąż wbiegł za mną, bo bał się, że się zgubię. Nie mam orientacji ogólnie, a w lesie to już całkowita porażka. 
Biegł za mną i mnie wołał, żebym nie leciała, że w takim lesie jej nie znajdę, że nie mogę się denerwować. Jednocześnie miał świadomość, że faktycznie naszemu psu musiało się przydarzyć coś złego. Powiedział nawet, że "już po psie".
Ani mi w głowie było się z tym pogodzić. Kazałam mu iść ze mną. Nie mogłam bezczynnie stać! Musiałam jej szukać!
Kiedy wchodziłam do lasu usłyszałam słowa teściowej do mojego męża "uspokój ją, bo nam narobi kłopotu". WAM narobię kłopotu? Fajnie, dobrze wiedzieć...
W ogóle to wszystko wyglądało strasznie. Ciężarna kobieta przeraźliwie kogoś wołająca i idąca w ciemno nie wiadomo gdzie oraz lecący za nią facet, który bał się, że ta za chwilę urodzi.
Kiedy pies nie przyleciał przez jakieś 15 minut (co jest nie do pomyślenia w jej przypadku) zaczęłam okropnie płakać. Mąż powtarzał, że jej nie znajdziemy w takim lesie, że są tu wilki, lisy i inne dzikie zwierzęta, które naszą małą suczkę jak dorwały to już po niej. Wziął mnie za rękę i zaczął wyprowadzać do drogi. 

Bliżej drogi słyszę słowa teściowej: "o znalazła się". I za kilka sekund psina była przy nas. Mąż zdzielił ją w dupę. Ja nie wiedziałam czy ją przytulać czy co. Po prostu usiadłam na gołej ziemi i zaczęłam płakać. Ze szczęścia i z tych emocji.
Naprawdę myślałam, że już nigdy jej nie zobaczę!
Potem teściowa i mąż wydarli się na mnie, że nie dbam o dziecko, że nie mogę się tak przejmować.
Teściową sobie odpuszczam (teraz pewnie myśli, że jestem po**baną histeryczką), nie będę się jej tłumaczyć, ale mój mąż? Przecież znamy się od prawie 10 lat! Dobrze wie, że za bardzo się przejmuję wszystkim i wszystko przeżywam ciut mocniej niż inni! On mi mówi, że powinnam czasami wyluzować? Tyle razy tłumaczyłam mu, że nie umiem, że nie potrafię. Próbowałam nie raz to zmienić, ale NIE DA SIĘ!!! Potem mnie przytulał, uspokajał, ale na pewno mnie nie rozumiał.

Morałów z tej historii wyciągam dwa. 
Jeden - nie wierz nigdy w 100% swojemu psu, nawet jeśli nigdy czegoś nie robił to zawsze może być ten pierwszy raz.
Drugi - jak mi Marysia kiedyś zrobi taki numer to ja się chyba przekręcę...

środa, 25 września 2013

Moja szyjka nie jest za krótka!

Wczoraj byłam na badaniu USG 3/4D. Postanowiłam je zrobić, żeby jakiś specjalista a nie konował ocenił moje dziecko i moją szyjkę.
Z Marysią wszystko w porządku. Waży 2131 g. USG ocenia wiek na 33 tydzień a termin porodu podaje na 11 listopada, jednak lekarz powiedział, że nie można się tym sugerować. 

Mam filmik i zdjęcia :) Marysia na jednym z nich grymasi twarzyczkę (coś jej się to badanie nie spodobało) i wygląda to zarąbiście (i trochę przerażająco, bo jak się urodzi to ten grymas na stałe się wpisze w jej wygląd jak będzie płakać i krzyczeć ;/ ).
Z badania USG dopochwowego wynika, że moja szyjka ma nie jak powiedział mój lekarz 1 cm tylko 28 mm, czyli prawie 3 cm!!! Jest różnica, co nie? :)

Uspokoiłam się niesamowicie i poczułam, że kamień spadł mi z serca. 
Mimo, iż doktor, który wykonywał to USG powiedział, że czasami się można pomylić badając palcami to mój lekarz naprawdę przegiął, gdy powiedział, że szyjka jest tak krótka, że wyczuł główkę. Nie mogę się doczekać rozmowy z nim (wtorek) i miny jak mu powiem o tym badaniu.
Wczoraj byłam i szczęśliwa i zła na mojego gin. Zobaczymy jak to będzie. Najwyżej zmienię na innego jak mnie poniesie podczas następnej wizyty.





poniedziałek, 23 września 2013

Panie doktorze, kim dla pana jestem?

W mieście, w którym mieszkam każda kobieta w ciąży decydująca się rodzić tutaj ma problemy z ciążą. Jak to możliwe?...

Szpital ma długi (zresztą, który nie ma), aby oddział ginekologiczno-położniczy mógł dostać pieniążki z nfz to pacjentki kładzie się tutaj do szpitala na 3 doby. Dlatego każda kobieta od swojego lekarza prowadzącego prędzej czy później dostaje skierowanie do szpitala. Jeśli wszystko jest w porządku z tobą i dzieckiem mówią tak: "Położy się pani na 2 dni, porobimy badania, będziemy pewniejsi".
Jednak po takich słowach pacjentka nie zawsze bez żadnego "ale" zgodziłaby się kłaść do szpitala. Dlatego zawsze muszą postraszyć i wymyślają co może pacjentce dolegać.

Mój pierwszy pobyt w szpitalu (w ogóle w życiu pierwszy pobyt) nastąpił, gdy byłam w 23 tyg. ciąży. Po badaniu lekarz stwierdził, że: "Szyjka się za szybko skraca i macica jest twarda. Położy się pani, porobimy badania, zobaczymy co i jak".
Położyłam się.
Leczenie:
- magnez dożylnie
- no-spa
- ascofer
- asmag
- folik
- nystatyna.

Dwie dziewczyny leżące obok (jedna w 30 tc, druga w 34) także miały diagnozę "krótka szyjka, twarda macica".

Będąc w ciąży po raz pierwszy nie trudno zasiać we mnie lęk. Wtedy lekarz jednak nie wystraszył mnie tak bardzo tym, że z Marysią coś nie tak, tylko tym, że kazał mi iść do szpitala, a ja nigdy nie byłam i bardzo się tego obawiałam.
Teraz natomiast naprawdę mnie wystraszył. Pierwsze słowa po badaniu to były: "oddział" i że dziecko "się pcha".
Najgorsze jest to, że kobieta nigdy nie ma pewności, czy faktycznie jest aż tak źle czy chodzi im tylko o pieniądze z nfz.
To mnie denerwuje najbardziej. Zresztą ze szpitala i tak wyszłam pełna obaw. Nikt mi nie powiedział co mam robić, żeby ta szyjka się nie skracała dalej. Nikt nie poinformował co zakazane a co wskazane.

Nie wiem czy mogę chodzić na dłuższe spacery do lasu. Boję się codziennie, że dziecko coraz bardziej się "pcha". Niepoi mnie każdy ruch, który wyczuwam w najniższej części brzucha. Lękam się, kiedy brzuch ciągnie do dołu. Nie wiem czy takie poczucie w brzuchu jak miałam kiedyś przy zbliżającym się okresie to jest ok, czy już znak, że coś nie tak.

Ale powiem Wam, że właśnie najgorsze jest to, że ich nie interesuje zbytnio wszystko to co mnie martwi i jak tak naprawdę się czuję. Ich interesuje tylko to, że mają pacjentkę na 3 doby i zwrot kasy.
Nie interesuje ich to, że źle czułam się w szpitalu, że płakałam kiedy zostałam sama na sali, że płakałam jak wychodził ode mnie mąż, że czułam się zajebiście samotna i przerażona.
Choć teraz myślę sobie, że za bardzo marudzę, że były dziewczyny z poważniejszymi problemami jak poronienie i że może nie mam prawa tak egoistycznie podchodzić do sprawy. Nie byłam tam jedyną pacjentką. Jednak mógł mnie ktoś choć cokolwiek uświadomić w całej tej sytuacji.

Dziwi mnie, że nikt "z góry" się nie zainteresuje tymi pobytami kobiet w ciąży. Czy naprawdę tamtych w nfz nie zastanawia fakt, że każda kobieta, która rodzi w tym mieście i która ma stąd lekarza prowadzącego leży dwa lub trzy razy w szpitalu i to przed porodem???
Czyżby uwarunkowanie geograficzne sprawiało, że 100% ciężarnych ma problemy z donoszeniem ciąży?
Wiecie jakie mam rozpoznanie wpisane w karcie informacyjnej leczenia szpitalnego? "Poród przedwczesny". Zresztą w obu kartach mam tak wpisane. Inne dziewczyny tak samo.
Czy to normalne?

No nic. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko czerpać wiedzę na temat skracającej się szyjki z internetu.

Przy okazji mam pytanie do Was. Jak odczuwałyście skurcze? Bolało jak na okres? Jak podczas okresu? To było kłucie, rozdzieranie? Wiem, że trudno jest je opisać, ale może cokolwiek przybliżyłybyście mi ten temat... Z góry dziękuję :*

sobota, 21 września 2013

Wróciłam ze szpitala. Marysia nadal w brzuchu :)

Witajcie dziewczyny! 

Wczoraj wróciłam ze szpitala. Nie miałam jednak siły  pisać.
Chyba za dużo chciałabym powiedzieć, a nie chcę zanudzać długimi wpisami...

Ogólnie Wam powiem jak mnie leczono w szpitalu w moim mieście, gdzie polityka jest dość dziwna i chyba nie do końca nastawiona na dobro pacjentki. 

Poszłam sobie do szpitala wieczorem. Przestraszona, że Marysi zachciało się już wychodzić. Wybeczałam się, uspokoiłam i poszłam. 
Od razu badanie ginekologiczne. Z powodu, iż jestem debil, bo zapomniałam, że przed szyjką jest jeszcze pochwa to badanie było dla mnie bolesne.
Przed oczami miałam obraz 1 centymetrowej szyjki i kiedy ginekolog (niezbyt miła) zaczęła rozpakowywać wziernik to się spięłam myśląc: "gdzie ty to kobieto wepchasz?!". No i badanie było bolesne, ale i uświadamiające, że do główki Marysi jest jeszcze kilka cm.
Po badaniu dali mi tabletkę "dowcipną" i podłączyli pod magnez.  Miałam szczęście, że trafiła mi się pielęgniarka, której nie odstraszył wysiłek znalezienia najlepszego dla mnie miejsca na welfron. Dzięki temu magnez nie był taki straszny jak ostatnio, gdzie bolała mnie cała ręka. Magnez skapuje około 10 godzin, dzięki temu, że podłączyły mnie przed 22 to o wiele łatwiej było to znieść, bo w nocy spałam i nawet nie budziłam się ani razu do łazienki. Następnego dnia dostawałam zastrzyki w tyłek (pierwszy raz w życiu) i oprócz nospy, żelaza i "dowcipnej" to nie zrobili ze mną już nic.

Podczas pierwszego obchodu, kiedy lekarz pytał który tydzień powiedziałam (tak jak mi mój gin kazał), że od ostatniej miesiączki 31 tydz., ale po głębszych analizach z moim doktorem doszliśmy do wniosku, że to 33/34. Pytali się o termin porodu, więc znów podałam dwa, że albo połowa listopada, albo koniec października, a ordynator na to: "No to pewnie urodzisz w połowie października". 

Na sali leżałam z jedną dziewczyną, która miała identyczny problem jak ja. Z miesiączki 35 tydz. a z ruchów i USG 37. Tylko nie wiem dokładnie dlaczego, ale jej kazali liczyć jednak od miesiączki. U mnie zostali przy 34 tygodniu.

Nie wiem. Jadę za parę dni na badanie USG 3/4D i zobaczymy jakie tam parametry wyjdą. Lekarzom stąd jakoś nie wierzę w zdolności czytania usg. Tej dziewczynie jedna gin jak robiła to wyszło, że główka 38 tydz. a tułów 35, a drugi gin jak robił to wyszło odwrotnie, że główka 35, a tułów 38. Nie wiem. Zwariować można.

Badań beta HCG nie pokazałam, bo one są najlepiej czytelne jak są robione krótki czas po sobie, kiedy pokazują jak szybko poziom HCG rośnie. Dlatego odpuściłam. 
Zobaczę co pokaże badanie usg 3d. Ale chyba nie pozostaje mi nic innego jak pogodzić się z tą sytuacją jaka jest i po prostu naszykować się psychicznie, że za 3 tyg może godzina zero wybić.
Tyle, że jeśli mam być szczera to boję się, że może to nastąpić już w każdej chwili. Najgorsze jest, że nie wiem czy faktycznie sytuacja jest taka jaką opisał mi mój lekarz, czy musiał mnie trochę nastraszyć, żebym chciała pójść do szpitala. Dlaczego? Dla pieniędzy z nfz, o czym w następnym wpisie... 
Pozdrawiam i dziękuję za wspierające komentarze :*



wtorek, 17 września 2013

Który to w końcu tydzień ciąży k***a m*ć???

Moje wczorajsze obawy dotyczące pójścia do szpitala się sprawdziły :(
Zaraz będę się pakować, ale chciałam jeszcze maznąć o swoich obawach...

Dziś wypadała kolejna wizyta u mojego gina. Przyszłam z wynikami badań (morfologia i mocz) i z tą glukozą co to ją musiałam sobie robić ze 3 tyg. temu.
Postanowiłam powiedzieć lekarzowi o swoich obawach co do tygodni ciąży. Wypytywał mnie o kilka rzeczy (kiedy poczułam ruchy, kiedy była przedostatnia miesiączka itp.). Powiedziałam, że w styczniu grypa mnie siekła i to nieźle, że lutowy okres spóźnił się ponad 10 dni i że robiłam te testy owulacyjne, w okresie co niby to owu miała być, a jej nie było.
Potraktował to wszystko poważnie. Powiedział, że dobrze że mu o tym mówię. Zaczął sam obliczać, wyliczać i doszedł do wniosku, że do zapłodnienia mogło dojsć pod koniec stycznia i zamienił w karcie ciąży termin z 31 tygodnia na 33. Potem poszłam na samolot.
Zbadał mnie wiadomym dla wszystkich sposobem i mówi: "No to pani idzie na oddział. Szyjka ma 1 cm, wyczuwam palcem główkę. Mała się za bardzo pcha, trzeba ją powstrzymać na jakieś 3/4 tygodnie."

Że co???

Mam rodzić za 3 czy 4 tygodnie???

Miało być 8 albo 9! Przecież to naprawdę duża różnica. Nie przygotowałam się na to. Wyprawki nie mam, psychicznie też nie czuję się gotowa! Miało być jeszcze 2 miesiące, całe 2 miesiące, długie dwa miesiące!

Jak przyszłam do domu i teściowa ze szwagierką mnie zapytały to oczywiście opowiedziałam, a opowieść zaczęłam uprzedzeniem "Nie przejmujcie się, że będę płakać, bo inaczej nie umiem".
Mieszkam z nimi od sierpnia i dopiero mnie zaczynają dogłębnie poznawać... :)

Oczywiście mnie pocieszały.
Potem tel. do męża. Oczywiście nie rozumiał co drugiego słowa, bo jak łkam to trudno mnie zrozumieć. No i sms do mojej dobrej koleżanki, że mała się pcha i że idę do szpitala. Ona myślała, że mi wody odeszły i sobie idę z buta do szpitala rodzić :) niezła jest, pozdrawiam Cię G. jak to czytasz i ślę buziaka :*

Potem jak się uspokoiłam to zaczęłam kminić jak to jest z tym terminem. Ginekolog wypisał na skierowaniu, że to jest 33/34 tydzień.
Zaczęłam wszystko zbierać do kupy (co do kupy, uświadomiłam sobie, że realne pampersy zasrane realną kupą to tylko kwestia krótkiego czasu! co również mnie delikatnie przeraziło...) doszłam do wniosku, że to nie może być tak jak on powiedział, że zapłodnienie było pod koniec stycznia, bo 7 lutego robiłam badanie krwi HCG i nie wykazało ciąży!
Niestety przypomniałam sobie o tym badaniu dopiero w domu.

Więc w którym do cholery tygodniu jestem???

Wziełam kalendarz. Pozaznaczałam swoje miesiączki, testy owulacyjne, badania krwi.
I co? Myślicie, że rozwiązałam enigmę? A skąd!

Za cholerę nie mogę do tego dojść. Wydaje mi się, że do zapłodnienia doszło około 14 lutego. Tak czy siak uważam, że jestem do przodu o 2 tyg, czyli dobrze że gin. mi ten termin zmienił.

Ale z drugiej strony jeśli się mylę?
Powiedzieć o tych badaniach HCG czy nie?
Czy już nic nie mówić, liczyć tak jak kazał i już?

Matko, mało tego że  nie znam dnia ani godziny porodu to jeszcze nie wiem, w którym jestem tygodniu ciąży!
Masakra.
Denerwuje mnie wszystko, czego nie da się ogarnąć. Szwagierka mówi, że ona też u siebie do tej pory nie doszła, w którym była tygodniu jak urodziła. Mówiła, że jej koleżanka też taką zagadkę próbowała rozwiązać i też się nie udało.
Kurdę. Ale to przecież różnica całego miesiąca. To szmat czasu. Ja zawsze się na coś psychicznie muszę nastawić, a tu co? Nie zdążę?

Już nic nie wiem.
Jestem tylko zła, że jestem całkowicie ogłupiała jeśli chodzi o ten termin.

No dobra, wyrzuciłam to z siebie. Wypłakałam się. Teraz trza się spakować do szpitala i ...brać na klatę to co będzie...

Chciałam Wam dziewczyny podziękować za Wasze komentarze, za wsparcie :) Wiele to dla mnie znaczy.


To idę. Zobaczymy co się wydarzy... Trzymajcie się. Jak wrócę to od razu zajrzę do Was, całuski :*