czwartek, 26 września 2013

Wczoraj przeżyłam koszmar... :(

Wybraliśmy się wczoraj na grzyby. Ja, mój mąż i moja teściowa. Ach! No i oczywiście moja sunia (to bardzo ważne, bo koszmar dotyczył jej psiej osóbki).

Nie zapędzaliśmy się w las tylko szliśmy drogą. Akurat ten las jest dziwny, bo momentami drzewa rosną bardzo gęsto, że staje się ciemno a potem rozjaśnia się, gdzie drzewa rosną w większych odstępach.
Zresztą ja nigdy nie wchodzę w chaszcze, bo nienawidzę i boję się pająków, a tych jest teraz pełno. Ja zawsze idę sobie na spokojnie drogą. Czasami mój mąż zapuszcza się bardziej. 
Zachowanie naszej suczki jest takie, że idzie sobie zazwyczaj przy mężu i od czasu do czasu przylatuje do mnie. Cała wędrówka do lasu dla naszego psa to trasa od męża do mnie i ode mnie do męża (dzięki temu pies pokonuje naprawdę sporo km...). 
Na zawołanie zawsze przylatuje. Ogólnie nasza suczka jest bardzo posłuszna. 

Ja jestem psia mama oraz nadwrażliwiec.
Zresztą razem z mężem traktujemy swoją pupilkę jak członka rodziny. Mamy ją jakieś 6 lat i trzeba przyznać, że przelaliśmy na nią uczucia rodzicielskie... Jest naszą przytulanką, pupilkiem, a nawet dzieckiem.
Zarówno ja jak i mój mąż darzymy ją ogromnym uczuciem. Nie moglibyśmy patrzeć na jej krzywdę (co często wykorzystuje robiąc "oczka kota ze Shreka", kiedy tylko nadchodzi pora kąpieli czy obcinania pazurów).

Ja jestem nie tylko nadwrażliwiec, ale i panikara. Oprócz tego, gdy dzieje się krzywda komuś z bliskich to wtedy ograniczenia dla mnie znikają i jestem w stanie zrobić wszystko dla kogoś kogo kocham.

Wczoraj przeżyłam traumę. Po raz pierwszy w życiu na moje i męża zawołanie suczka się nie pojawiła przy nodze. Zgubiła się! Uciekła!
Kiedy tylko upewniłam się, że nie ma jej przy mężu od razu rzuciłam grzyby i poleciałam jej szukać. Najgorsze, że usłyszałam jej delikatny pisk. "Coś ją zagryza" - pomyślałam i rzuciłam się w chaszcze (w które normalnie nigdy bym nie weszła) i zaczęłam jej szukać. Wołałam ją jak tylko najgłośniej umiałam. Kiedy się nie odzywała ani nie przybiegała moje wołanie zamieniało się w przeraźliwy krzyk. Przedzierałam się przez krzaki płacząc i wołając moją sunię. W głowie miałam najgorszy z możliwych scenariuszy. Pomyślałam, że jeśli ją coś (jakieś dzikie zwierzę) napadło to ja je spłoszę, a pogryzioną psinkę zawiozę szybko do weterynarza. Biegłam na oślep, a raczej szłam stawiając wielkie kroki, bo przez te krzaczory nie dało rady łatwo się przedrzeć. Nie straszne stały mi się w momencie pająki i inne świństwa. 
Mój mąż wbiegł za mną, bo bał się, że się zgubię. Nie mam orientacji ogólnie, a w lesie to już całkowita porażka. 
Biegł za mną i mnie wołał, żebym nie leciała, że w takim lesie jej nie znajdę, że nie mogę się denerwować. Jednocześnie miał świadomość, że faktycznie naszemu psu musiało się przydarzyć coś złego. Powiedział nawet, że "już po psie".
Ani mi w głowie było się z tym pogodzić. Kazałam mu iść ze mną. Nie mogłam bezczynnie stać! Musiałam jej szukać!
Kiedy wchodziłam do lasu usłyszałam słowa teściowej do mojego męża "uspokój ją, bo nam narobi kłopotu". WAM narobię kłopotu? Fajnie, dobrze wiedzieć...
W ogóle to wszystko wyglądało strasznie. Ciężarna kobieta przeraźliwie kogoś wołająca i idąca w ciemno nie wiadomo gdzie oraz lecący za nią facet, który bał się, że ta za chwilę urodzi.
Kiedy pies nie przyleciał przez jakieś 15 minut (co jest nie do pomyślenia w jej przypadku) zaczęłam okropnie płakać. Mąż powtarzał, że jej nie znajdziemy w takim lesie, że są tu wilki, lisy i inne dzikie zwierzęta, które naszą małą suczkę jak dorwały to już po niej. Wziął mnie za rękę i zaczął wyprowadzać do drogi. 

Bliżej drogi słyszę słowa teściowej: "o znalazła się". I za kilka sekund psina była przy nas. Mąż zdzielił ją w dupę. Ja nie wiedziałam czy ją przytulać czy co. Po prostu usiadłam na gołej ziemi i zaczęłam płakać. Ze szczęścia i z tych emocji.
Naprawdę myślałam, że już nigdy jej nie zobaczę!
Potem teściowa i mąż wydarli się na mnie, że nie dbam o dziecko, że nie mogę się tak przejmować.
Teściową sobie odpuszczam (teraz pewnie myśli, że jestem po**baną histeryczką), nie będę się jej tłumaczyć, ale mój mąż? Przecież znamy się od prawie 10 lat! Dobrze wie, że za bardzo się przejmuję wszystkim i wszystko przeżywam ciut mocniej niż inni! On mi mówi, że powinnam czasami wyluzować? Tyle razy tłumaczyłam mu, że nie umiem, że nie potrafię. Próbowałam nie raz to zmienić, ale NIE DA SIĘ!!! Potem mnie przytulał, uspokajał, ale na pewno mnie nie rozumiał.

Morałów z tej historii wyciągam dwa. 
Jeden - nie wierz nigdy w 100% swojemu psu, nawet jeśli nigdy czegoś nie robił to zawsze może być ten pierwszy raz.
Drugi - jak mi Marysia kiedyś zrobi taki numer to ja się chyba przekręcę...

środa, 25 września 2013

Moja szyjka nie jest za krótka!

Wczoraj byłam na badaniu USG 3/4D. Postanowiłam je zrobić, żeby jakiś specjalista a nie konował ocenił moje dziecko i moją szyjkę.
Z Marysią wszystko w porządku. Waży 2131 g. USG ocenia wiek na 33 tydzień a termin porodu podaje na 11 listopada, jednak lekarz powiedział, że nie można się tym sugerować. 

Mam filmik i zdjęcia :) Marysia na jednym z nich grymasi twarzyczkę (coś jej się to badanie nie spodobało) i wygląda to zarąbiście (i trochę przerażająco, bo jak się urodzi to ten grymas na stałe się wpisze w jej wygląd jak będzie płakać i krzyczeć ;/ ).
Z badania USG dopochwowego wynika, że moja szyjka ma nie jak powiedział mój lekarz 1 cm tylko 28 mm, czyli prawie 3 cm!!! Jest różnica, co nie? :)

Uspokoiłam się niesamowicie i poczułam, że kamień spadł mi z serca. 
Mimo, iż doktor, który wykonywał to USG powiedział, że czasami się można pomylić badając palcami to mój lekarz naprawdę przegiął, gdy powiedział, że szyjka jest tak krótka, że wyczuł główkę. Nie mogę się doczekać rozmowy z nim (wtorek) i miny jak mu powiem o tym badaniu.
Wczoraj byłam i szczęśliwa i zła na mojego gin. Zobaczymy jak to będzie. Najwyżej zmienię na innego jak mnie poniesie podczas następnej wizyty.





poniedziałek, 23 września 2013

Panie doktorze, kim dla pana jestem?

W mieście, w którym mieszkam każda kobieta w ciąży decydująca się rodzić tutaj ma problemy z ciążą. Jak to możliwe?...

Szpital ma długi (zresztą, który nie ma), aby oddział ginekologiczno-położniczy mógł dostać pieniążki z nfz to pacjentki kładzie się tutaj do szpitala na 3 doby. Dlatego każda kobieta od swojego lekarza prowadzącego prędzej czy później dostaje skierowanie do szpitala. Jeśli wszystko jest w porządku z tobą i dzieckiem mówią tak: "Położy się pani na 2 dni, porobimy badania, będziemy pewniejsi".
Jednak po takich słowach pacjentka nie zawsze bez żadnego "ale" zgodziłaby się kłaść do szpitala. Dlatego zawsze muszą postraszyć i wymyślają co może pacjentce dolegać.

Mój pierwszy pobyt w szpitalu (w ogóle w życiu pierwszy pobyt) nastąpił, gdy byłam w 23 tyg. ciąży. Po badaniu lekarz stwierdził, że: "Szyjka się za szybko skraca i macica jest twarda. Położy się pani, porobimy badania, zobaczymy co i jak".
Położyłam się.
Leczenie:
- magnez dożylnie
- no-spa
- ascofer
- asmag
- folik
- nystatyna.

Dwie dziewczyny leżące obok (jedna w 30 tc, druga w 34) także miały diagnozę "krótka szyjka, twarda macica".

Będąc w ciąży po raz pierwszy nie trudno zasiać we mnie lęk. Wtedy lekarz jednak nie wystraszył mnie tak bardzo tym, że z Marysią coś nie tak, tylko tym, że kazał mi iść do szpitala, a ja nigdy nie byłam i bardzo się tego obawiałam.
Teraz natomiast naprawdę mnie wystraszył. Pierwsze słowa po badaniu to były: "oddział" i że dziecko "się pcha".
Najgorsze jest to, że kobieta nigdy nie ma pewności, czy faktycznie jest aż tak źle czy chodzi im tylko o pieniądze z nfz.
To mnie denerwuje najbardziej. Zresztą ze szpitala i tak wyszłam pełna obaw. Nikt mi nie powiedział co mam robić, żeby ta szyjka się nie skracała dalej. Nikt nie poinformował co zakazane a co wskazane.

Nie wiem czy mogę chodzić na dłuższe spacery do lasu. Boję się codziennie, że dziecko coraz bardziej się "pcha". Niepoi mnie każdy ruch, który wyczuwam w najniższej części brzucha. Lękam się, kiedy brzuch ciągnie do dołu. Nie wiem czy takie poczucie w brzuchu jak miałam kiedyś przy zbliżającym się okresie to jest ok, czy już znak, że coś nie tak.

Ale powiem Wam, że właśnie najgorsze jest to, że ich nie interesuje zbytnio wszystko to co mnie martwi i jak tak naprawdę się czuję. Ich interesuje tylko to, że mają pacjentkę na 3 doby i zwrot kasy.
Nie interesuje ich to, że źle czułam się w szpitalu, że płakałam kiedy zostałam sama na sali, że płakałam jak wychodził ode mnie mąż, że czułam się zajebiście samotna i przerażona.
Choć teraz myślę sobie, że za bardzo marudzę, że były dziewczyny z poważniejszymi problemami jak poronienie i że może nie mam prawa tak egoistycznie podchodzić do sprawy. Nie byłam tam jedyną pacjentką. Jednak mógł mnie ktoś choć cokolwiek uświadomić w całej tej sytuacji.

Dziwi mnie, że nikt "z góry" się nie zainteresuje tymi pobytami kobiet w ciąży. Czy naprawdę tamtych w nfz nie zastanawia fakt, że każda kobieta, która rodzi w tym mieście i która ma stąd lekarza prowadzącego leży dwa lub trzy razy w szpitalu i to przed porodem???
Czyżby uwarunkowanie geograficzne sprawiało, że 100% ciężarnych ma problemy z donoszeniem ciąży?
Wiecie jakie mam rozpoznanie wpisane w karcie informacyjnej leczenia szpitalnego? "Poród przedwczesny". Zresztą w obu kartach mam tak wpisane. Inne dziewczyny tak samo.
Czy to normalne?

No nic. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko czerpać wiedzę na temat skracającej się szyjki z internetu.

Przy okazji mam pytanie do Was. Jak odczuwałyście skurcze? Bolało jak na okres? Jak podczas okresu? To było kłucie, rozdzieranie? Wiem, że trudno jest je opisać, ale może cokolwiek przybliżyłybyście mi ten temat... Z góry dziękuję :*

sobota, 21 września 2013

Wróciłam ze szpitala. Marysia nadal w brzuchu :)

Witajcie dziewczyny! 

Wczoraj wróciłam ze szpitala. Nie miałam jednak siły  pisać.
Chyba za dużo chciałabym powiedzieć, a nie chcę zanudzać długimi wpisami...

Ogólnie Wam powiem jak mnie leczono w szpitalu w moim mieście, gdzie polityka jest dość dziwna i chyba nie do końca nastawiona na dobro pacjentki. 

Poszłam sobie do szpitala wieczorem. Przestraszona, że Marysi zachciało się już wychodzić. Wybeczałam się, uspokoiłam i poszłam. 
Od razu badanie ginekologiczne. Z powodu, iż jestem debil, bo zapomniałam, że przed szyjką jest jeszcze pochwa to badanie było dla mnie bolesne.
Przed oczami miałam obraz 1 centymetrowej szyjki i kiedy ginekolog (niezbyt miła) zaczęła rozpakowywać wziernik to się spięłam myśląc: "gdzie ty to kobieto wepchasz?!". No i badanie było bolesne, ale i uświadamiające, że do główki Marysi jest jeszcze kilka cm.
Po badaniu dali mi tabletkę "dowcipną" i podłączyli pod magnez.  Miałam szczęście, że trafiła mi się pielęgniarka, której nie odstraszył wysiłek znalezienia najlepszego dla mnie miejsca na welfron. Dzięki temu magnez nie był taki straszny jak ostatnio, gdzie bolała mnie cała ręka. Magnez skapuje około 10 godzin, dzięki temu, że podłączyły mnie przed 22 to o wiele łatwiej było to znieść, bo w nocy spałam i nawet nie budziłam się ani razu do łazienki. Następnego dnia dostawałam zastrzyki w tyłek (pierwszy raz w życiu) i oprócz nospy, żelaza i "dowcipnej" to nie zrobili ze mną już nic.

Podczas pierwszego obchodu, kiedy lekarz pytał który tydzień powiedziałam (tak jak mi mój gin kazał), że od ostatniej miesiączki 31 tydz., ale po głębszych analizach z moim doktorem doszliśmy do wniosku, że to 33/34. Pytali się o termin porodu, więc znów podałam dwa, że albo połowa listopada, albo koniec października, a ordynator na to: "No to pewnie urodzisz w połowie października". 

Na sali leżałam z jedną dziewczyną, która miała identyczny problem jak ja. Z miesiączki 35 tydz. a z ruchów i USG 37. Tylko nie wiem dokładnie dlaczego, ale jej kazali liczyć jednak od miesiączki. U mnie zostali przy 34 tygodniu.

Nie wiem. Jadę za parę dni na badanie USG 3/4D i zobaczymy jakie tam parametry wyjdą. Lekarzom stąd jakoś nie wierzę w zdolności czytania usg. Tej dziewczynie jedna gin jak robiła to wyszło, że główka 38 tydz. a tułów 35, a drugi gin jak robił to wyszło odwrotnie, że główka 35, a tułów 38. Nie wiem. Zwariować można.

Badań beta HCG nie pokazałam, bo one są najlepiej czytelne jak są robione krótki czas po sobie, kiedy pokazują jak szybko poziom HCG rośnie. Dlatego odpuściłam. 
Zobaczę co pokaże badanie usg 3d. Ale chyba nie pozostaje mi nic innego jak pogodzić się z tą sytuacją jaka jest i po prostu naszykować się psychicznie, że za 3 tyg może godzina zero wybić.
Tyle, że jeśli mam być szczera to boję się, że może to nastąpić już w każdej chwili. Najgorsze jest, że nie wiem czy faktycznie sytuacja jest taka jaką opisał mi mój lekarz, czy musiał mnie trochę nastraszyć, żebym chciała pójść do szpitala. Dlaczego? Dla pieniędzy z nfz, o czym w następnym wpisie... 
Pozdrawiam i dziękuję za wspierające komentarze :*



wtorek, 17 września 2013

Który to w końcu tydzień ciąży k***a m*ć???

Moje wczorajsze obawy dotyczące pójścia do szpitala się sprawdziły :(
Zaraz będę się pakować, ale chciałam jeszcze maznąć o swoich obawach...

Dziś wypadała kolejna wizyta u mojego gina. Przyszłam z wynikami badań (morfologia i mocz) i z tą glukozą co to ją musiałam sobie robić ze 3 tyg. temu.
Postanowiłam powiedzieć lekarzowi o swoich obawach co do tygodni ciąży. Wypytywał mnie o kilka rzeczy (kiedy poczułam ruchy, kiedy była przedostatnia miesiączka itp.). Powiedziałam, że w styczniu grypa mnie siekła i to nieźle, że lutowy okres spóźnił się ponad 10 dni i że robiłam te testy owulacyjne, w okresie co niby to owu miała być, a jej nie było.
Potraktował to wszystko poważnie. Powiedział, że dobrze że mu o tym mówię. Zaczął sam obliczać, wyliczać i doszedł do wniosku, że do zapłodnienia mogło dojsć pod koniec stycznia i zamienił w karcie ciąży termin z 31 tygodnia na 33. Potem poszłam na samolot.
Zbadał mnie wiadomym dla wszystkich sposobem i mówi: "No to pani idzie na oddział. Szyjka ma 1 cm, wyczuwam palcem główkę. Mała się za bardzo pcha, trzeba ją powstrzymać na jakieś 3/4 tygodnie."

Że co???

Mam rodzić za 3 czy 4 tygodnie???

Miało być 8 albo 9! Przecież to naprawdę duża różnica. Nie przygotowałam się na to. Wyprawki nie mam, psychicznie też nie czuję się gotowa! Miało być jeszcze 2 miesiące, całe 2 miesiące, długie dwa miesiące!

Jak przyszłam do domu i teściowa ze szwagierką mnie zapytały to oczywiście opowiedziałam, a opowieść zaczęłam uprzedzeniem "Nie przejmujcie się, że będę płakać, bo inaczej nie umiem".
Mieszkam z nimi od sierpnia i dopiero mnie zaczynają dogłębnie poznawać... :)

Oczywiście mnie pocieszały.
Potem tel. do męża. Oczywiście nie rozumiał co drugiego słowa, bo jak łkam to trudno mnie zrozumieć. No i sms do mojej dobrej koleżanki, że mała się pcha i że idę do szpitala. Ona myślała, że mi wody odeszły i sobie idę z buta do szpitala rodzić :) niezła jest, pozdrawiam Cię G. jak to czytasz i ślę buziaka :*

Potem jak się uspokoiłam to zaczęłam kminić jak to jest z tym terminem. Ginekolog wypisał na skierowaniu, że to jest 33/34 tydzień.
Zaczęłam wszystko zbierać do kupy (co do kupy, uświadomiłam sobie, że realne pampersy zasrane realną kupą to tylko kwestia krótkiego czasu! co również mnie delikatnie przeraziło...) doszłam do wniosku, że to nie może być tak jak on powiedział, że zapłodnienie było pod koniec stycznia, bo 7 lutego robiłam badanie krwi HCG i nie wykazało ciąży!
Niestety przypomniałam sobie o tym badaniu dopiero w domu.

Więc w którym do cholery tygodniu jestem???

Wziełam kalendarz. Pozaznaczałam swoje miesiączki, testy owulacyjne, badania krwi.
I co? Myślicie, że rozwiązałam enigmę? A skąd!

Za cholerę nie mogę do tego dojść. Wydaje mi się, że do zapłodnienia doszło około 14 lutego. Tak czy siak uważam, że jestem do przodu o 2 tyg, czyli dobrze że gin. mi ten termin zmienił.

Ale z drugiej strony jeśli się mylę?
Powiedzieć o tych badaniach HCG czy nie?
Czy już nic nie mówić, liczyć tak jak kazał i już?

Matko, mało tego że  nie znam dnia ani godziny porodu to jeszcze nie wiem, w którym jestem tygodniu ciąży!
Masakra.
Denerwuje mnie wszystko, czego nie da się ogarnąć. Szwagierka mówi, że ona też u siebie do tej pory nie doszła, w którym była tygodniu jak urodziła. Mówiła, że jej koleżanka też taką zagadkę próbowała rozwiązać i też się nie udało.
Kurdę. Ale to przecież różnica całego miesiąca. To szmat czasu. Ja zawsze się na coś psychicznie muszę nastawić, a tu co? Nie zdążę?

Już nic nie wiem.
Jestem tylko zła, że jestem całkowicie ogłupiała jeśli chodzi o ten termin.

No dobra, wyrzuciłam to z siebie. Wypłakałam się. Teraz trza się spakować do szpitala i ...brać na klatę to co będzie...

Chciałam Wam dziewczyny podziękować za Wasze komentarze, za wsparcie :) Wiele to dla mnie znaczy.


To idę. Zobaczymy co się wydarzy... Trzymajcie się. Jak wrócę to od razu zajrzę do Was, całuski :*

poniedziałek, 16 września 2013

Czy nadaję się na matkę? Oto jest pytanie...

Ostatnio mój post był pozytywny i przepełniony miłością. Dziś mam ochotę napisać coś zupełnie odwrotnego.
Właściwie nie wiem czemu. Po prostu jakoś mi smutno.
Jutro wizyta u gina, może się stresuję? Może boję się, że znowu każe mi leżeć w szpitalu...
A może jest mi smutno, bo mój mąż pokłócił się z teściową...?
Nie lubię, kiedy krzyczy i się denerwuje. Nie lubię nerwusów ogólnie (trauma po ojcu) co się ciskają przedmiotami i stają się w sekundę niepoczytalni, zresztą takich każdy chyba nie lubi. Ale ja nie lubię w ogóle konfliktów, kłótni, krzyków. Mimo, iż sama często podnoszę głos (kiedy jestem rozemocjonowana), to nie lubię tego.

Kiedyś czytałam taki artykuł o nadwrażliwcach. Podobno jak się jest nadwrażliwcem to chłonie się emocje innych. Jeśli ktoś jest smutny z otoczenia (koleżanka, znajomy, przyjaciółka) to ten smutek udziela się nadwrażliwcowi. Jak ktoś jest zły, albo wesoły to też.

Myślę, że jestem nadwrażliwa. Niestety ta cecha życia nie ułatwia. I o ile zauważam małe rzeczy, które są dla mnie niewiarygodne i nie mogę się nimi nadziwić, o ile cieszę się z widoku jakiegoś kwiatka czy ptaszka, zachwycam się niebem i wiatrem, to niestety o tyle małe czasem rzeczy potrafią wpędzić mnie w stan załamania. Przejmuję się naprawdę chyba wszystkim. Słowa ludzi (szczególnie te niemiłe) tkwią w czaszce długo. Takich jak ja łatwo doprowadzić jest do płaczu. Łatwo zranić. 

I czy taka osoba nadaje się na matkę?...

sobota, 14 września 2013

Miłość... to dziwna sprawa...

Od początku ciąży częstym słowem, które wydostaje się z mojego aparatu artykulacyjnego jest słowo: (nie, nie poród ;P) "niesamowite".

Obecnie mam dwa serca, cztery ręce, cztery nogi i co najlepsze dwa mózgi! :D 
Dowodem obecności mózgu mojej małej jest zdjęcie USG, więc nikt teraz powiedzieć do mnie nie może "ty bezmózgowcu" :) bo przynajmniej jeden mam.

Ale nie o tym...
Zauważyłam, że wraz ze wzrostem brzucha rośnie uczucie do nienarodzonego jeszcze maleństwa.
Na początku ciąży był szok i niedowierzanie. Potem wielkie wątpliwości, czy damy radę, czy to odpowiedni czas i miejsce...
Potem poczułam sympatię do brzuszka, a jak zobaczyłam pierwsze wierzganie w aparacie USG chyba w 10 tygodniu to zaczęła we mnie rozwijać się miłość. To uczucie rośnie i rośnie. Dziwne, naprawdę dziwne. Ale teraz jestem w stanie na pytanie co czuję do tego dziecka odpowiedzieć, że go kocham! Jak to możliwe?

Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że wszystko teraz, cały świat wygląda inaczej. Jest w nim więcej sensu.

Czy gdyby ciąża trwała krócej to też zdążyłabym zakochać się w mojej Iskiereczce? 
Więź, która nas łączy jest całkowicie wyjątkowa...

Szacun dla natury, że coś takiego wymyśliła :)
I wielkie "dzięki" dla losu, że mogę tego doświadczać... :)

piątek, 13 września 2013

31 tydzień ciąży i powolne odliczanie do godziny zero...

No to pomału zaczyna się nam 31 tydzień. 

Samopoczucie w ciągu dnia: w miarę dobre, w lesie podczas grzybobrania - wyśmienite :)

Samopoczucie w ciągu nocy: pozostawiające wiele do życzenia (problem z zasypianiem, budzenie się w nocy i kłopoty z ponownym zaśnięciem).

Brzuch: ruszający się i falujący w rozmiarze dość dużym.

Zachcianki: jak zwykle słodycze, ale z tym akurat ciąża niewiele ma wspólnego ;)

Koszmary senne: narazie i na szczęście brak.

Obawa przed porodem: narastająca...

Rozstępy: te same co do tej pory.

Waga: nie wiem, czekam, aż we wtorek zważy mnie pielęgniarka.

Nastroje: zmienne, jednak mężuś twierdzi, że i w tym przypadku to nie wina ciąży ;)

Stosunek do męża: wyrzuty, że za mało czasu poświęca na dotykanie brzucha (aczkolwiek nie wiem, czy słusznie mu to wyrzucam... zresztą trudno mi czasem zrozumieć samą siebie... ;/ )

wtorek, 10 września 2013

Duchy, dzieci, kredyty i obraz w wysokiej rozdzielczości

Ta ciąża to niezła jazda! Przespać całą noc spokojnie jest chyba całkowicie wykluczone. Jak nie można zasnąć, bo to boli albo noga, albo plecy, albo jest niewygodnie, albo mała się wierzga niemiłosiernie to jak już człowiek uśnie to cholera koszmary go budzą...

Wyczytałam ostatnio w mądrej książce, że kobiety ciężarne mają bardzo wyraziste sny. I podczas gdy człowiek przeciętnie raz w ciągu nocy śpiąc wchodzi w fazę REM to ciężarówki mogą ją mieć nie raz a kilka razy!
Niesamowite...
Kiedyś interesowałam się możliwościami ludzkiego umysłu i wiem, że aktywność mózgu w czasie fazy REM to najwyższa aktywność jaką może on osiągnąć. To dlatego moje sny są tak realne, że po niektórych trudno mi się pozbierać.
Najgorsze jest to, że moje największe lęki są w tych snach urealnione...  Najstraszniejszy był ten opisany dokładnie na blogu, ale dziś też nieźle się w nocy wystraszyłam. Śniło mi się, że moja siostra miała dar widzenia duchów. Oczywiście ciemna okolica, wszystko dookoła czarne. Ona powiedziała, że duchy są wszędzie. Pytałam z przerażeniem, czy teraz w tym miejscu też, a ona że tak i to jest ich tyle, że nie dałoby rady ich policzyć! Matko, myślałam że skonam z przerażenia. Tym razem obudziłam męża i tym razem mnie od razu przytulił, pocałował, uspokoił :)

Po tym śnie chciałam się rozbudzić, żeby strach przed duchami całkiem minął. No a jak już byłam rozbudzona to trudno było mi znów zasnąć. No ale udało się. I co dalej? Kolejne porypane sny. Nie będę ich wszystkich dokładnie opisywać, wspomnę tylko o kilku wątkach w kilku snach.

Sen nr 2 (bo nr 1 to był o duchach): urodziłam bliźniaki, poród był całkowicie bezbolesny, a dzieci takie duże, że od razu już chodziły ;)
Sen nr 3: brałam ogromny kredyt konsolidacyjny po czym wszystkie pieniądze wpłaciłam na lokatę bardzo wysoko oprocentowaną ;)
Sen nr 4: byliśmy z mężem na weselu, gdzie były tylko paluszki i szukaliśmy swojej koperty co ją daliśmy parze młodej, bo stwierdziliśmy, że za dużo w tej kopercie było jak na takie marne wesele i chcieliśmy stówkę z tej koperty wyjąć ;)

Podczas tak realnych snów, gdzie obraz jest naprawdę wysokiej rozdzielczości to czasami strach zapiera dech a czasem można się nieźle uśmiać.
Jednak wyczytałam, że sen REM daje mniej wypoczynku niż sen wolnofalowy. Może dlatego dziś czuję się pozbawiona wszystkich sił.
Nie poszłam dziś na spacer, bo wybieramy się do lasu na grzyby, to tam się nachodzę. O ile nie padnę pod jakimś drzewem...

poniedziałek, 9 września 2013

Gdzie się podziała moja kondycja?

Codziennie staram się wychodzić ze swoim piesiem na godzinny lub minimum 40 minutowy spacer.
Dziś również tak uczyniłam. Niedaleko jest zalew, więc sobie wokół niego spacerujemy.
Zwykle godzina to dla mnie mało, bo czuję, że mogłabym chodzić przynajmniej dwie. Jednak dziś było inaczej. Nie wiem czemu, może ta pogoda (słonko momentami grzało dokładnie), a może tak w ciąży już jest, że raz się ma siły a raz nie, albo moje możliwości kondycyjne zmniejszają się wraz ze wzrostem brzucha...?

Dzisiaj szłam jak kaleka, maleńkimi kroczkami, powolutku odpoczywając na co drugiej ławce. Ciekawe czy wędkarze patrząc na mnie nie mieli wrażenia, że zaraz urodzę ;)
Ale jak patrzyłam na moją sunię to też jakoś dzisiaj bardziej sapała. Ona - zgrabna mała energiczna suczka, a co dopiero ciężarówka? Tir z naczepą ;) (Kiedy kładę się na łóżku wieczorem mówię do męża: "Tir zajechał do bazy" ;) ) 
Ale tak na poważnie to coraz mi ciężej... Czasem jak się zobaczę w witrynie sklepowej to sobie myślę: "O mamciu jaki brzuchol!" A tu jeszcze 2 miesiące...

Pozdrawiam wszystkie "Tirówki" ;)


sobota, 7 września 2013

Bo brzuch w ciąży byłby elegancki jakby był przezroczysty :)


Siedzę sobie i obserwuję swój rosnący brzuch. Wygina się na lewo, na prawo, nagle podskoczy, potem znów delikatnie faluje.
Patrzę i zastanawiam się co Ty tam Marysiu robisz? :)

Wymyśliłam, że brzuch powinien wraz ze wzrostem stawać się przezroczysty, żeby mamusie mogły obserwować swoje przyszłe pociechy.
Czyż nie fajnie było by patrzeć jakie sukcesy odnosi nasza dzidzia? Czego się nauczyła, jak się zmienia no i przede wszystkim co tam sobie porabia.

W sumie mogłoby to grozić bezsennością i mamuśki musiały by dostawać dodatkowe lekarstwa, żeby w ogóle zechciały zasnąć, no i  może byłyby wyrawe z życia, bo siedziałyby 24 h i obserwowały maleństwa... No to byłoby ryzyko :)

Albo chociaż każda kobieta w ciąży powinna dostawać od lekarza mini aparat usg (oczywiście taki specjalny nie groźny dla dziecka) i żeby sobie tak sama mogła obserwować w domu swoje maleństwo.

Może kiedyś jakiś "Jobs" coś takiego wymyśli?
O tablecie czy IPodzie też kiedyś sobie nikt nawet nie myślał... Albo o płaskim monitorze LCD czy w ogóle o trójwymiarowym obrazie. A teraz w kinach można oglądać nawet nie tylko 3D ale i 4D czy 5D... Że już nie wspomnę o telefonach komórkowych czy smartphonach. Kto by kiedyś pomyślał? Jak była stacjonarka to było git :)

Dlatego pełna nadziei, że jakiś geniusz już pracuje nad sprzętem dla przyszłych mamusiek dalej sobie brzuch będę obserwować. Bo na przezroczystość no to już raczej liczyć nie mogę ;)


czwartek, 5 września 2013

Sen, po którym płakałam pół godziny i nie mogłam się uspokoić

Siedzę w jakiejś knajpie w ogródku, w jakimś turystycznym miejscu i obserwuję swoją byłą podopieczną. Dziewczyna, a raczej kobieta sprzedaje tu lody. 
Przy stoliku siedzi dwóch facetów. Są dobrze ubrani, w luksusowych garniturach i eleganckich butach. Siedzą pewnie, widać że uważają się na "panów świata". Są jakimiś inwestorami, którzy coś zamierzają robić (jakiś biznes) w tym miejscu turystycznym (nie wiem to była jakaś plaża). 
Siedzę przy stoliku i słucham jak zagadują tę kobietę. Rzucają podteksty seksualne, a ona wcale nie zostaje im dłużna. Wiem, że jak skończy pracę to na pewno się z nimi spotka, co bardzo mi się nie podoba. 
Patrzę na nich i chce mi się wymiotować. Jestem tak jak teraz w ciąży, może nawet mam większy brzuch i jestem blisko przed porodem. W końcu nie wytrzymuję i zaczynam ich wyzywać. Na początku delikatnie, potem coraz ostrzej. Wyśmiewam się z ich fryzur, wyzywam od chamów. Oni na początku tylko się z tego śmieją. Potem wstają od stolika i idą za mną. Ja cały czas ich opierdzielam. Coś zaczynam mówić o ich biznesie, że jest do bani. W końcu oni przestają się śmiać i kiedy jesteśmy już tylko we trójkę ja idę tyłem coś jeszcze do nich mówiąc, jeden do drugiego daje znak. Upadam. Jeden mnie trzyma mnie za ręce a drugi (bardzo duży i bardzo gruby) usiada mi na brzuchu! 
I w tym momencie się budzę.

Otwieram oczy. Widzę ciemność. Nie wiem jeszcze czy to jawa czy sen. Łapię się za brzuch. Jest! Marysia właśnie mnie kopie. Co za szczęście! 

I zaczyna się płacz. Najpierw poleciały mi łzy jak grochy, a potem próbując je opanować zaczęłam szlochać. Coraz bardziej i coraz mocniej. Płacząc już jestem pewna, że to był sen, ale też zdaję sobie sprawę ile to dziecko dla mnie znaczy. Jak bardzo pragnę, żeby wszystko było w porządku.

Moje szlochanie budzi męża. Jednak nie sprawdził się dziś :(
Zapytał tylko czemu płaczę. Ledwo wydukałam końcówkę snu. "Ale to tylko sen, nie płacz. Nie wolno ci płakać". I poszedł dalej spać. 
Trochę się nie dziwię, bo było to po 4 nad ranem (czyli jakieś 45 min. temu, a on przed 5 wstaje do pracy), no ale przytulić mógł...
Przytulał później jak już wstał na dobre po tym jak zadzwonił budzik, ale potrzebowałam tego wcześniej...

 Jest  godzina 5, minut 15.  Napisałam tego posta, żeby się całkowicie rozbudzić i zaraz znów spróbuję zasnąć. Po tym śnie próbowałam 3 razy, ale jakoś cały czas płakać mi się chciało i płakałam. Teraz też lecą mi łzy, ale już powoli się całkowicie uspokajam.

Zrozumiałam jak ważna jest już dla mnie moja córcia. Ona jest już członkiem rodziny, tylko jeszcze jej nie widać. Ale ją czuję, wiem, że jest. I już ją tak bardzo kocham.

I to był pierwszy raz, kiedy poczułam tak wielki strach o dziecko. Strach matki.


środa, 4 września 2013

Ratunku rozstępy atakują!

Przebieram się przy mężu i słyszę:
Mąż - A co ty tu masz na pośladkach? Takie czerwone, podrapałaś się tak?
Ja - Ale co? Gdzie?

Biorę w rękę lusterko patrzę i widzę małe czerwone ohydne rozstępy! Nosz kurrrr znowu??? Nawet na dupie???
Mój zad wygląda jakbym latała nago bez majtek między ostrymi krzaczkami malin albo jeżyn... :(
No i już mamy dwa miejsca zainfekowane tymi tak znienawidzonymi bliznami: piersi i pupa.

Będę stosować i tu Bio Oil, ale jakoś ostatnio brakuje mi do niego cierpliwości. Dużo go idzie, buteleczka wystarcza na 3 tyg, a teraz jak dojdą pośladki to w tydzień wytracę całe opakowanie.
Zresztą coś za długo czekam na efekty. Korci mnie ten krem na rozstępy z Ziaji. Może kupię i już zacznę stosować tylko narazie na pupie... No zobaczę.
Tak czy siak się zdenerwowałam i zmartwiłam. Co to znaczy? Że tyłek mi rośnie?! Zajebiście...

wtorek, 3 września 2013

Co przywieje jesienny wiatr?...

Zawsze w moim życiu rzeczy przełomowe zdarzały się jesienią. W większości to były dobre rzeczy.
Na jesieni spodziewam się dziecka, a to już nie lada przełom.
Szum liści pomału brązowiejących i opadających zawsze wywołuje we mnie refleksję. Nad sobą, nad życiem.
Ten jesienny czas jest dla mnie czasem podsumowań.

U wielu jesienna aura wywołuje melancholię, a nawet czasem wpędza w depresję. A mnie wycisza. Ludzie jakby mniej pędzili (choćby dlatego, żeby nie pobrudzić sobie butów i spodni, gdy na dworze plucha). A może mi się tylko tak wydaje. Może to tylko ja przystaję na chwilkę, żeby się zastanowić, żeby poobserwować świat.

Na następną jesień pewnie nie będę umiała sobie wyobrazić życia bez Marysi. Matko, żeby tak było. Chcę jej zdrowej i uśmiechniętej. Chcę ją kochać nad życie i być dla niej najlepszą matką.

poniedziałek, 2 września 2013

Sprawa Katarzyny Waśniewskiej

Pamiętam jak dziś, kiedy koleżanka na Facebooku umieściła zdjęcie półrocznej dziewczynki, którą porwano i prosiła o dalsze udostępnianie zdjęcia. Dalsze losy chyba każdy w Polsce zna.

Sprawa Katarzyny W. wywołuje u mnie emocje już od samego początku. Teraz jednak większe, bo sama będę matką i też będę mieć córeczkę. 
Zawsze byłam wrażliwa na krzywdę innych, ale teraz jeszcze bardziej ją odczuwam jeśli chodzi o dzieci. 

Tak samo mam jeśli chodzi o psy. Odkąd mamy naszą suczkę to nie mogę znieść, gdy widzę cierpienie psów lub innych zwierząt. 

Jestem bardzo ciekawa jaki zapadnie wyrok. Sprawę śledzę od początku. Dziś były mowy końcowe. 

Ogarnia mnie smutek. I żal. 

Najwidoczniej miłość bezwarunkowa nie zawsze się pojawia wraz z urodzeniem dziecka. 
Mam kilka koleżanek, którym mamy "się nie udały". Widziałam w swoim życiu też kilka (może kilkanaście) patologii. Wiem jak dorośli potrafią zmarnować życie dziecku.

I tu pojawia się lęk. Czy ja swojej córeczce życia nie zmarnuję? Czy nie wepchnę ją w jakieś problemy psychiczne? Albo mój mąż, a jej ojciec? Czy nie nauczę jej złych rzeczy, bądź nie nauczę jak sobie radzić z różnymi sytuacjami, ze wszystkim. Czy będzie szczęśliwa? Czy, gdy będzie dorosłą kobietą nie powie: "Matka? Ja nie mam matki, ona dla mnie nie istnieje."???

Czy będzie mówić o mnie tak jak ja o swojej mamie, że jest najukochańsza na świecie?

Łza w oku się kręci, kiedy myślę o tym wszystkim. 

I tak Katarzyna W. zmusiła mnie do głębszej refleksji i zadania sobie pytań bez odpowiedzi. Wracając do niej właśnie to mam nadzieję, że wyrok będzie sprawiedliwy (podobno ogłoszenie jutro po 11).

niedziela, 1 września 2013

O tym jak katar marnuje mi życie...

Nie mam już siły. 
Od rana zużyłam chyba z 10 paczek chusteczek. Alergia daje mi się we znaki, a Avamys, który przepisują mi na katar (jedyny bezpieczny w ciąży) właśnie się skończył. Chociaż i tak nie jest zbyt rewelacyjny i nawet jak go mam to mi i tak czasem katar doskwiera.

Nie wiem jak to jest, ale najbardziej męczący katar mam zazwyczaj w niedzielę. Wtedy, kiedy mogę odpoczywać, leżeć ile tylko wlezie. A ja albo siedzę, albo chodzę w kółko kichając, narzekając i smarkając. 
Czasami pomaga spacer i przebywanie na świeżym powietrzu, ale dziś leje cały dzień, jest zimno, szaro i ponuro. 

Więc będę sobie tu była smarkając dalej i przeglądając inne blogi :)

Pozdrawiam wszystkie męczące się alergiczki w ciąży :)