Moje wczorajsze obawy dotyczące pójścia do szpitala się sprawdziły :(
Zaraz będę się pakować, ale chciałam jeszcze maznąć o swoich obawach...
Dziś wypadała kolejna wizyta u mojego gina. Przyszłam z wynikami badań (morfologia i mocz) i z tą glukozą co to ją musiałam sobie robić ze 3 tyg. temu.
Postanowiłam powiedzieć lekarzowi o swoich obawach co do tygodni ciąży. Wypytywał mnie o kilka rzeczy (kiedy poczułam ruchy, kiedy była przedostatnia miesiączka itp.). Powiedziałam, że w styczniu grypa mnie siekła i to nieźle, że lutowy okres spóźnił się ponad 10 dni i że robiłam te testy owulacyjne, w okresie co niby to owu miała być, a jej nie było.
Potraktował to wszystko poważnie. Powiedział, że dobrze że mu o tym mówię. Zaczął sam obliczać, wyliczać i doszedł do wniosku, że do zapłodnienia mogło dojsć pod koniec stycznia i zamienił w karcie ciąży termin z 31 tygodnia na 33. Potem poszłam na samolot.
Zbadał mnie wiadomym dla wszystkich sposobem i mówi: "No to pani idzie na oddział. Szyjka ma 1 cm, wyczuwam palcem główkę. Mała się za bardzo pcha, trzeba ją powstrzymać na jakieś 3/4 tygodnie."
Że co???
Mam rodzić za 3 czy 4 tygodnie???
Miało być 8 albo 9! Przecież to naprawdę duża różnica. Nie przygotowałam się na to. Wyprawki nie mam, psychicznie też nie czuję się gotowa! Miało być jeszcze 2 miesiące, całe 2 miesiące, długie dwa miesiące!
Jak przyszłam do domu i teściowa ze szwagierką mnie zapytały to oczywiście opowiedziałam, a opowieść zaczęłam uprzedzeniem "Nie przejmujcie się, że będę płakać, bo inaczej nie umiem".
Mieszkam z nimi od sierpnia i dopiero mnie zaczynają dogłębnie poznawać... :)
Oczywiście mnie pocieszały.
Potem tel. do męża. Oczywiście nie rozumiał co drugiego słowa, bo jak łkam to trudno mnie zrozumieć. No i sms do mojej dobrej koleżanki, że mała się pcha i że idę do szpitala. Ona myślała, że mi wody odeszły i sobie idę z buta do szpitala rodzić :) niezła jest, pozdrawiam Cię G. jak to czytasz i ślę buziaka :*
Potem jak się uspokoiłam to zaczęłam kminić jak to jest z tym terminem. Ginekolog wypisał na skierowaniu, że to jest 33/34 tydzień.
Zaczęłam wszystko zbierać do kupy (co do kupy, uświadomiłam sobie, że realne pampersy zasrane realną kupą to tylko kwestia krótkiego czasu! co również mnie delikatnie przeraziło...) doszłam do wniosku, że to nie może być tak jak on powiedział, że zapłodnienie było pod koniec stycznia, bo 7 lutego robiłam badanie krwi HCG i nie wykazało ciąży!
Niestety przypomniałam sobie o tym badaniu dopiero w domu.
Więc w którym do cholery tygodniu jestem???
Wziełam kalendarz. Pozaznaczałam swoje miesiączki, testy owulacyjne, badania krwi.
I co? Myślicie, że rozwiązałam enigmę? A skąd!
Za cholerę nie mogę do tego dojść. Wydaje mi się, że do zapłodnienia doszło około 14 lutego. Tak czy siak uważam, że jestem do przodu o 2 tyg, czyli dobrze że gin. mi ten termin zmienił.
Ale z drugiej strony jeśli się mylę?
Powiedzieć o tych badaniach HCG czy nie?
Czy już nic nie mówić, liczyć tak jak kazał i już?
Matko, mało tego że nie znam dnia ani godziny porodu to jeszcze nie wiem, w którym jestem tygodniu ciąży!
Masakra.
Denerwuje mnie wszystko, czego nie da się ogarnąć. Szwagierka mówi, że ona też u siebie do tej pory nie doszła, w którym była tygodniu jak urodziła. Mówiła, że jej koleżanka też taką zagadkę próbowała rozwiązać i też się nie udało.
Kurdę. Ale to przecież różnica całego miesiąca. To szmat czasu. Ja zawsze się na coś psychicznie muszę nastawić, a tu co? Nie zdążę?
Już nic nie wiem.
Jestem tylko zła, że jestem całkowicie ogłupiała jeśli chodzi o ten termin.
No dobra, wyrzuciłam to z siebie. Wypłakałam się. Teraz trza się spakować do szpitala i ...brać na klatę to co będzie...
Chciałam Wam dziewczyny podziękować za Wasze komentarze, za wsparcie :) Wiele to dla mnie znaczy.
To idę. Zobaczymy co się wydarzy... Trzymajcie się. Jak wrócę to od razu zajrzę do Was, całuski :*
Zaraz będę się pakować, ale chciałam jeszcze maznąć o swoich obawach...
Dziś wypadała kolejna wizyta u mojego gina. Przyszłam z wynikami badań (morfologia i mocz) i z tą glukozą co to ją musiałam sobie robić ze 3 tyg. temu.
Postanowiłam powiedzieć lekarzowi o swoich obawach co do tygodni ciąży. Wypytywał mnie o kilka rzeczy (kiedy poczułam ruchy, kiedy była przedostatnia miesiączka itp.). Powiedziałam, że w styczniu grypa mnie siekła i to nieźle, że lutowy okres spóźnił się ponad 10 dni i że robiłam te testy owulacyjne, w okresie co niby to owu miała być, a jej nie było.
Potraktował to wszystko poważnie. Powiedział, że dobrze że mu o tym mówię. Zaczął sam obliczać, wyliczać i doszedł do wniosku, że do zapłodnienia mogło dojsć pod koniec stycznia i zamienił w karcie ciąży termin z 31 tygodnia na 33. Potem poszłam na samolot.
Zbadał mnie wiadomym dla wszystkich sposobem i mówi: "No to pani idzie na oddział. Szyjka ma 1 cm, wyczuwam palcem główkę. Mała się za bardzo pcha, trzeba ją powstrzymać na jakieś 3/4 tygodnie."
Że co???
Mam rodzić za 3 czy 4 tygodnie???
Miało być 8 albo 9! Przecież to naprawdę duża różnica. Nie przygotowałam się na to. Wyprawki nie mam, psychicznie też nie czuję się gotowa! Miało być jeszcze 2 miesiące, całe 2 miesiące, długie dwa miesiące!
Jak przyszłam do domu i teściowa ze szwagierką mnie zapytały to oczywiście opowiedziałam, a opowieść zaczęłam uprzedzeniem "Nie przejmujcie się, że będę płakać, bo inaczej nie umiem".
Mieszkam z nimi od sierpnia i dopiero mnie zaczynają dogłębnie poznawać... :)
Oczywiście mnie pocieszały.
Potem tel. do męża. Oczywiście nie rozumiał co drugiego słowa, bo jak łkam to trudno mnie zrozumieć. No i sms do mojej dobrej koleżanki, że mała się pcha i że idę do szpitala. Ona myślała, że mi wody odeszły i sobie idę z buta do szpitala rodzić :) niezła jest, pozdrawiam Cię G. jak to czytasz i ślę buziaka :*
Potem jak się uspokoiłam to zaczęłam kminić jak to jest z tym terminem. Ginekolog wypisał na skierowaniu, że to jest 33/34 tydzień.
Zaczęłam wszystko zbierać do kupy (co do kupy, uświadomiłam sobie, że realne pampersy zasrane realną kupą to tylko kwestia krótkiego czasu! co również mnie delikatnie przeraziło...) doszłam do wniosku, że to nie może być tak jak on powiedział, że zapłodnienie było pod koniec stycznia, bo 7 lutego robiłam badanie krwi HCG i nie wykazało ciąży!
Niestety przypomniałam sobie o tym badaniu dopiero w domu.
Więc w którym do cholery tygodniu jestem???
Wziełam kalendarz. Pozaznaczałam swoje miesiączki, testy owulacyjne, badania krwi.
I co? Myślicie, że rozwiązałam enigmę? A skąd!
Za cholerę nie mogę do tego dojść. Wydaje mi się, że do zapłodnienia doszło około 14 lutego. Tak czy siak uważam, że jestem do przodu o 2 tyg, czyli dobrze że gin. mi ten termin zmienił.
Ale z drugiej strony jeśli się mylę?
Powiedzieć o tych badaniach HCG czy nie?
Czy już nic nie mówić, liczyć tak jak kazał i już?
Matko, mało tego że nie znam dnia ani godziny porodu to jeszcze nie wiem, w którym jestem tygodniu ciąży!
Masakra.
Denerwuje mnie wszystko, czego nie da się ogarnąć. Szwagierka mówi, że ona też u siebie do tej pory nie doszła, w którym była tygodniu jak urodziła. Mówiła, że jej koleżanka też taką zagadkę próbowała rozwiązać i też się nie udało.
Kurdę. Ale to przecież różnica całego miesiąca. To szmat czasu. Ja zawsze się na coś psychicznie muszę nastawić, a tu co? Nie zdążę?
Już nic nie wiem.
Jestem tylko zła, że jestem całkowicie ogłupiała jeśli chodzi o ten termin.
No dobra, wyrzuciłam to z siebie. Wypłakałam się. Teraz trza się spakować do szpitala i ...brać na klatę to co będzie...
Chciałam Wam dziewczyny podziękować za Wasze komentarze, za wsparcie :) Wiele to dla mnie znaczy.
To idę. Zobaczymy co się wydarzy... Trzymajcie się. Jak wrócę to od razu zajrzę do Was, całuski :*
Ten tekst o główce zawsze mnie przeraża.
OdpowiedzUsuńtrzymam kciuki! będzie dobrze, trzeba w to wierzyć!
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że wszystko ułoży się po Twojej myśli! Nie ważne, w którym tygodniu jesteś, ważne by dzieciątko urodziło się zdrowe! Przecież można urodzić dwa tyg wcześniej, albo dwa tyg później ;) Osobiście wiedziałam dokładnie co i jak, bo skrupulatnie zapisywałam sobie co i jak- wyszło mi, że synal jest Wigilijny :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię cieplutko i trzymam kciuki :)
A to Ci heca! Tak śpieszno tej Twojej córci. Jeszcze za chwilę może się okaże, że to jednak synek będzie, a nie córcia :p
OdpowiedzUsuńNic się nie martw - moja teściowa miesiąc przed porodem miała skracającą się szyjkę i jej gin przepisał jej jakieś tabletki "dowcipne" na zatrzymanie się całego tego procesu. I udało się. Julka urodziła się w terminie :)
Dla mnie różnica aż 4 tygodni to za duża różnica. Dla mnie badanie bety na początku lutego wykluczające ciąże nie mogło się mylić. Moim zdaniem powinnaś powiedzieć o tym lekarzowi. A pierwsze usg ? Jaki wskazywało termin ?
OdpowiedzUsuńTrzymaj się dzielnie a ja trzymam kciuki! będzie dobrze
OdpowiedzUsuńStraszny rozstrzał terminów - nie dziwię się, że się zdenerwowałaś. Mam nadzieję, że w końcu uda się ustalić jakiś ludzki termin.
OdpowiedzUsuńTrzymaj się i wracaj do nas!
Po pierwsze-dobrze mimo wszystko, że idziesz do szpitala, tam na pewno przekonają Marysię, żeby posiedziała jeszcze w bezpiecznym schronie :) Po drugie-ja bym powiedziała o HCG, chociaż z tego co mi wiadomo to beta nie rośnie tak od razu, powiedz mu może jeszcze raz wszystko na spokojnie i w ogóle się nie przejmuj lekarzem, bo uwierz mi Oni są przyzwyczajeni do kobiet w ciąży i Ich specyficznych problemów/pytań. Pisałam Ci kiedyś, że kiedy u mnie zaczęto w końcu dywagować nad tą rozbieżnością, to każdy lekarz chciał zobaczyć zdjęcia z pierwszego usg, więc jeśli je masz, to może z nich coś wyczytają? Głowa do góry, wiem, że to na chwilę obecną słabe pocieszenie, ale bez względu na to w którym tygodniu rzeczywiście jesteś, to za ten miesiąc Marysia i tak będzie już bezpieczna i tak. A to chyba najważniejsze jednak. Chociaż wiem, że teraz wprowadza to niepokój w Wasze życie i to spory.
OdpowiedzUsuń