Wczoraj była wizyta u gina. Wysłał mnie na KTG.
Porodu nie widać.
Powiedział, że jeśli nie urodzę sama do niedzieli to mam przyjść w południe i poród mi wywołają.
Jestem pełna obaw.
Wszystko przez te widełki dwutygodniowe.
Lekarz twierdzi, że jestem w 39/40 tygodniu. Według tej daty termin porodu przypada na czwartek (jutro!!!).
Ale jeśli się myli (on i ja) to jestem w 37/38, a według tej daty powinnam rodzić 15 listopada.
Zalety wywołanego w niedzielę porodu:
- jeśli faktycznie jestem prawie w 40 tyg. to lepiej chyba dla małej, aby urodziła się wczesniej;
- mąż będzie przy mnie, bo 12 listopada jedzie do szpitala 100 km od naszego miejsca zamieszkania na laporoskopie podwójnej przepukliny udowej;
- będę miała Marysię za dosłownie chwilkę!
A teraz wady:
- jeśli jestem w 37/38 tyg. ciąży to boję się czy nie zaszkodzi taki wywoływany poród mojemu dziecku i czy tak samo zadziała na mnie substancja wywołująca jak na ciężarną w przenoszonej ciąży (naprawdę nie mam pojęcia czy jest jakaś różnica);
- boję się porodu wywoływanego :( chociaż znam dwie dziewczyny, który takowy miały i poszło w miarę "gładko";
Wiecie w tym całym amoku nie powiedziałam swojemu lekarzowi, że 7 lutego robiłam badanie krwi i na pewno nie byłam wtedy w ciąży (on podejrzewa, że miesiączka, która pojawiła się 8 lutego mogła nie być "prawdziwą" miesiączką tylko krwawieniem, które zdarza się w ciąży). Jednak nic nie zmienia faktu, że ta miesiączka była opóźniona o 11 dni, więc i dni płodne musiały być w innym terminie niż byłyby jakby 8 lutego był okres o czasie.
No i pamiętam dokładnie kiedy poczułam ruchy. Gin mówi, że po tych ruchach też widać, że ciąża jest starsza niż jakbyśmy liczyli od ostatniej miesiączki.
Nie wiem.
Od połowy ciąży martwię się tym terminem. No i właśnie się tego obawiałam. Wiedziałam, że albo będę narażona na wywołanie porodu za wcześnie albo za późno. Gdyby liczył od ostatniego okresu martwiłabym się tak samo (wtedy o to, że za bardzo przenoszę ciążę).
Ale i tak szybko podejmuje się tutaj wywołania. W czwartek termin a on w niedzielę już chce, żebym przyszła (chciał, żebym położyła się do szpitala 2 listopada, ale ze względu na święto w tym dniu poprosiłam o 3).
Problem rozwiązałby samoistny poród. Od wczoraj próbujemy z mężem "pospieszyć" Marysię, ale póki co nic się nie dzieje. Zjadłam też wczoraj chyba najostrzejszą pizzę na świecie ;) i też nic :(
Poszłabym na długi spacer, ale pada :(
K*rwa. Nie wiem co mam robić, co myśleć, jak się nastawić.
Trzeba było się kochać z mężem raz w miesiącu, wtedy na bank wiedziałabym kiedy doszło do zapłodnienia...
:(