Jak pisałam w ostatnim poście przed porodem miałam zgłosić
się w szpitalu w niedzielę 3 listopada. Zgłosiłam się. Wiele z Was miało rację
– nic w niedzielę nie zrobiono (ba! Nie zrobiono także przez następne parę dni,
ale wszystko po kolei…).
W niedzielę ze dwa zapisy KTG, może trzy. I leżałam sama w sali
przedporodowej. Bez telewizora, bez towarzystwa, w samym końcu oddziału. Miałam
wrażenie, że leżę w jakiejś umieralni. Położne twierdziły, że dzieci w domu mi
nie płaczą, więc poleżeć mogę. Choć same przyznawały, że sala przeznaczona jest
na pobyt chwilowy, więc telewizora nie uwzględniono.
Przy przyjęciu rozwarcie na 2 cm, szyjka nie skróciła się
zbyt wiele i była twarda (naprawdę szlag mnie trafia jak pomyślę, że mój drugi
pobyt w szpitalu był właśnie z powodu krótkiej i miękkiej szyjki! :/ ).
W poniedziałek rano badanie. Rozwarcie takie samo. Twardość
szyjki również. Lekarz – ordynator stwierdził, że najlepiej poczekać. Podobno
miałam warunki na poród naturalny, ale nie chciał podać oksytocyny, ponieważ
stwierdził, że przy twardej szyjce strasznie by mnie bolało i zwijałabym się z
bólu, a tego on nie chce.
No więc przeleżałam cały poniedziałek. Mąż dzielnie przy
mnie trwał. Na całe szczęście, bez niego bym tam chyba zwariowała. No i badania
KTG, na których nie widać było skurczy. Skurczy, których niegdyś tak bardzo się
bałam, a wtedy ich pragnęłam. Tak bardzo chciałam mieć już to wszystko za sobą.
Nastał się wtorek. Znowu badanie i znowu rozwarcie na 2 cm.
Podobno „luźniejsze” 2 cm, ale jednak za mało. Znowu decyzja, że lepiej
poczekać. Znowu KTG, które nie notuje skurczy.
Kolejny dzień na oddziale – środa. Pomału cierpliwość kończy
się i mnie i mojemu mężowi. Cały czas 2 cm rozwarcia. Po południu przyjeżdża
dziewczyna. Przy przyjęciu ma także rozwarcie na 2 cm, ale całkowity brak
szyjki. Lekarz – ordynator powiedział dziewczynie, że dziś urodzi. Gdy
rozwarcie miała na 4 cm postanowił przebić jej pęcherz z wodami płodowymi. Po 3
godzinach po tym dziewczyna urodziła. My z mężem słuchając i widząc to wszystko
zdenerwowaliśmy się. Mną nikt tak naprawdę nie chciał się zająć. Mój lekarz
prowadzący nawet do mnie specjalnie nie zaglądał. Przyszedł mnie zbadać dopiero
po rozmowie z moim mężem. Po badaniu stwierdził, że nie widać żadnego postępu i
trzeba czekać. Poprosiłam o zrobienie USG, ponieważ byłam bardzo ciekawa jak
duża jest Marysia. Bałam się, że może być troszkę za duża (mój lęk wynikał
chyba z tego, że wiele osób mi mówiło, że mam duży brzuch).
Zrobiono mi USG. Lekarz prowadzący stwierdził, że strachu
nie ma, bo mała nie ma więcej niż 3500 g.
Po badaniu zapytałam go czy coś w mojej sprawie się ruszy.
On odpowiedział, że może jutro podadzą mi „kroplóweczkę” z oksytocyną i żebym
zapytała o nią lekarza-ordynatora.
Lekarz-ordynator przechadzając się po korytarzu zapytał „jak
tam”. Powiedziałam, że lekarz prowadzący wspominał o kroplówce następnego dnia
i że kazał mi pogadać o tym. Lekarz-ordynator wyraźnie się zdenerwował.
Powiedział: „Jutro podać ci kroplówkę? A on sobie wyjeżdża jutro, więc go nie
będzie. To jak się on zajmuje? Wszystko na mojej głowie”. I poszedł.
Po tym wkurzyliśmy się jeszcze bardziej. Ja się popłakałam
co potem widział lekarz-ordynator. Później przechodząc stwierdził, że założy mi dziś na noc cewnik.
Uważał, że kroplówka z moją szyjką byłaby zbyt bolesna. Postanowiliśmy z mężem sprawę oddać w ręce
lekarza-ordynatora. Mąż poszedł z nim pogadać „prosząc” o zainteresowanie moją
osobą. Słowo prosząc umieściłam w cudzysłowie, ponieważ fundamentem prośby były
banknoty.
Od razu zainteresowanie wzrosło o 400%. Lekarz-ordynator
oficjalnie zajął się moja sprawą i odwiedzał mnie chyba co godzinę pytając o
samopoczucie. Wieczorem założono mi
cewnik. Nic mnie to nie bolało. W nocy brzuch zaczął mnie pobolewać i pojawiały
się lekkie skurcze. Naszym celem było rozwarcie na 4 cm i miękka szyjka, a
najlepiej jej brak.
W czwartek z samego rana przyszedł mój nowy lekarz J Powiedział, że mam
spacerować, żeby cewnik sam wypadł. W nocy odeszło trochę czopu śluzowego.
Pomyślałam: „zaczynamy”. Kiedy rano jak tylko poszłam do łazienki bez żadnego
spacerowania cewnik wypadł razem z resztą czopu byłam przekonana, że od porodu
dzielą mnie już tylko godziny.
Badanie na „samolocie” i rozwarcie 4 cm. Szyjka miększa, ale
dalej zbyt twarda. Zalecono mi dużo spaceru. Chodziłam więc cały czas. Lekarz
powiedział, że lepiej poczekać na rozwój wydarzeń, że mam warunki do porodu
naturalnego, że casarka to wcale nie taka dobra, bo potem się zrosty robią i
takie tam.
Wiecie co było najgorsze i co budziło najwięcej kontrowersji???
Mój termin porodu.
Pielęgniarki dziwiły się co ja robię w ogóle na porodówce
skoro mam termin na 15 listopada. Nie zawsze miałam siłę tłumaczyć, że tamta
ostatnia miesiączka była spóźniona o 11 dni. A poza tym poszłam do szpitala, bo
lekarz dał mi skierowanie, a nie z powodu mojego „widzi mi się”. Pielęgniarki
dawały mi odczuć, że nie powinnam tam być. Nie stroniły od komentarzy, że „biologii
nie da się oszukać”, że „natura wie co robi”. To samo twierdziła jedna z
lekarek. Ona badając mnie także twierdziła, że powinnam poczekać, bo na poród
po prostu przyjdzie czas. To mówiła lekarka, która de facto ma na sumieniu
śmierć noworodka, ponieważ pozwoliła swojej pacjentce przenosić ciążę. Jednak
one wszystkie robiły mi wodę z mózgu. Stresu dodawał również zbliżający się
termin laparoskopii mojego męża, a tak bardzo chcieliśmy, żeby był przy mnie
podczas porodu.
Jednak lekarz-ordynator twierdził, że na dzidziusia jest już
czas i że muszę urodzić jeszcze w tym tygodniu. W czwartek wieczorem podczas badania lekarz stwierdził,
że jeśli nie będzie postępu do jutra rana to chyba on zdecyduje się zrobić mi
cesarkę. Powiedział, że rano się okaże.
No i piątek rano. Badanie i okazuje się, że nadal jest 4 cm.
Lekarz-ordynator powiedział, że chyba zdecyduje się na cesarskie cięcie.
Pytałam czy nie mógłby mi przebić pęcherza z wodami płodowymi. Powiedział, że
mógłby, ale jest mu bardzo trudno ocenić jak po tym się wszystko potoczy i że
nie jest pewien czy nie będę się za bardzo męczyć. Pomyślał chwilę i
stwierdził, że jednak będzie cesarka, że wydaje się jemu, że to będzie dla mnie
najlepsze wyjście. Powiedziałam, że mu ufam i że niech się dzieje jak każe.
Oczywiście popłakałam się, że nie dowiem się co to poród
naturalny i ze stresu w sumie też.
Przyszedł mąż. Pocieszał mnie, że to będzie najlepsze
rozwiązanie.
Potem lewatywa, założenie cewnika, wywiad z anestezjologiem,
przebranie się w zieloną koszulkę i ogromny strach.
Wszystko działo się bardzo szybko.
Jeszcze leżałam pod KTG, kiedy przyszła po mnie pani
anestezjolog z jakąś inną kobietą i kazały mi iść z nimi.
Wzięłam głęboki oddech i poszłam. Dostałam jakiś drgawek,
podobno ze stresu, a mnie wydawało się, że strasznie mi zimno.
Znieczulenie podpajęczynówkowe, czyli od piersi w dół miałam
nie czuć bólu. Tak było. Myślałam, że w ogóle nie będę czuła nóg, ale czułam dotyk,
ale bólu nie. Muszę przyznać, że pani anestezjolog trafiła mi się zajebista.
Cały czas mnie zagadywała, uśmiechała się do mnie, głaskała po włosach.
Czułam jak rozciągają mi skórę na brzuchu. Czułam jak
odpłynęły wody. Bardzo szybko usłyszałam płacz Marysi. Matko jakie to było
wspaniałe uczucie. Potem zapytałam pani anestezjolog ile Marysia ma punktów,
ona od razu poszła zczaić, przyszła i powiedziała, że 10 i że jest piękna. A za
chwilę po prostu po nią poszła, żeby mi ją pokazać. Przybliżyła ją do mnie tak,
żebym mogła ją pocałować. Strasznie się wzruszyłam i oczywiście popłakałam.
Wszystko trwało naprawdę krótko. Pamiętam słowa
lekarza-ordynatora: „dziękuję” i wiedziałam, że już koniec.
Potem przewieźli mnie na salę i więcej to już nie ma co
opowiadać, no może tylko tyle, że następnego dnia kazali mi wstać. Kiedy
wstałam czułam tak potworny ból jak jeszcze nigdy w życiu. Ból był cały czas,
tyle że im więcej chodziłam tym był mniejszy.
To tyle o porodzie i o długiej drodze do niego. Pozdrawiam i
podziwiam wszystkich, którzy wytrwale przeczytali do końca :*